Выбрать главу

Cisza. Zasypiam. Muszę zebrać siły – jutro przecież będzie najważniejszy dzień w moim życiu.

Budzi mnie jakby jakiś dźwięk w mroku. Za oknem niebo dopiero zaczyna szarzeć. W domu jest pusto. Palenisko ciemne i zionie odeń chłodem. Słychać tylko poświstywanie wiatru w kominie. Przez chwilkę mi się wydaje, że słyszę głos Wilczej Matki – że to ona tak jęczy i się skarży. Od tych dźwięków robi mi się nieswojo.

– Nie – mówię głośno. – Nie zastraszysz mnie i nie zatrzymasz. Mam dość sił, żeby zrobić to, na co ty nigdy się nie odważyłaś – nawet dla swoich dzieci!

Dla swoich dzieci – odpowiada echem wiatr w kominie. W moich uszach dźwięczy histeryczny wrzask Bezimiennej: „…tylko ze względu na twoją pychę! Nie za nas!".

Dość. Trzęsę głową, odpędzając zbędne myśli i dźwięki. Wstaję i na bosaka idę przez całą izbę – do leżącej na stole trombity. I do swojego bębenka. W półmroku wyciągam dłoń, żeby pogładzić ciepłe drewno Gromowiny…

Trombita rozpada się pod moimi palcami. Rozsypuje się w próchno. Sięgam po bębenek – osiada jak topniejąca zaspa i rozpływa się po stole w gęstą, lepką kałużę.

Budzę się i siadam na pryczy. Oddycham głęboko – pierś mam jakby ściśniętą obręczą. Kłuje mnie w boku.

– Jaka noc, taki sen – mamroczę przez zęby.

Noc odchodzi. W izbie szarzeje świtem. Moja trombita i bębenek leżą na stole – tam gdzie je wczoraj zostawiłam. Wstaję i idę przez całą izbę. Zatrzymuję się nad stołem, wyciągam rękę, dotykam ciepłego drewna…

Trombita rozpada się na dwie części – na dwie długie rynienki. W rozprutej membranie bębenka zionie jakby wielka paszcza. Wizerunek wilka przestał istnieć – zamiast niego są zgniecione strzępy.

To znowu sen? To jawa. Stoję nad potrzaskanymi fragmentami muzyki, nad grobem swoich nadziei…

Znak od losu? Ostrzeżenie od Wilczej Matki? Zła wróżba?

Nie wiem, ile mija czasu. Nogi martwieją mi na zimnej podłodze. Potem za moimi plecami otwierają się drzwi. Odwracam się. Na progu stoi Jasny.

– Co ci jest? – pyta ze strachem w głosie.

Na zewnątrz już się rozświetliło. Półmrok w izbie rozmył się już na tyle, że widzę jego oczy. I kiedy w nie zaglądam, nagle wszystko staje się zrozumiałe. W pierwszej chwili ponownie chcę się przebudzić, odrzucić od siebie to zrozumienie.

– Co ci jest? – powtarza Jasny. I uśmiecha się kącikiem ust, jakby dodawał mi otuchy. Takie ma miękkie, kochane wargi…

– Nic ci z tego nie przyjdzie – mówię, przeskakując od razu przez cały łańcuch pytań i odpowiedzi. – Zniszczyłeś moją trombitę, mój bębenek i naszą miłość. A ja mimo wszystko poprowadzę ludzi na Zakład. Jeszcze dziś.

Nigdy w życiu nie widziałam, żeby czyjaś twarz mogła się powlec taką bladością. Jakby mu ktoś wyłączył wszystkie kolory na twarzy: pogasły czerwone i żółte reflektory, a został tylko sinawy, martwy odcień.

– I nie próbuj mi kłamać – mówię. – Zaraz mi powiesz, że zrobiłeś to ze względu na mnie… a ja ci powiem, żeś tchórz i zdrajca.

Opuścił głowę.

– Ja to… zrobiłem dla ciebie! Żeby ochronić twoje życie!

Kręcę przecząco głową:

– Nie. Ty się za bardzo boisz Zakładu. Ty się boisz nawet samej jego nazwy: mówisz nań: „Miejsce". Ale nie chcesz się przyznać do swojego tchórzostwa.

– Nie jestem tchórzem! Gołymi rękami zabiłem odyńca!

– Gdybyś nie był tchórzem, poszedłbyś ze mną. Albo byś mi wyjaśnił, dlaczego nie idziesz. Ale i jedno, i drugie za bardzo cię przeraża.

Cofa się jeszcze o krok i opiera plecami o zamknięte drzwi.

– Twoja duma i pycha rozum ci odebrały! Oto nieszczęście, jakiego się po tobie spodziewała Wilcza Matka!

– To ja jestem Wilczą Matką – mówię głucho. – Koniec rozmowy. Idź precz.

* * *

Oblewam się lodowatą wodą z cebrzyka. Liczę do stu. Przeganiam wszelkie zbędne myśli. Gotuję się do wielkiej bitwy.

Długo stoję pośrodku izby. Kołyszę się i czuję, jak siła przelewa się naprzód, niemal dotykając podłogi niewidzialnym kłębkiem, a potem przepływa wstecz i mój kark robi się ciężki. Naprzód… w tył… z coraz większą amplitudą. Kłębek jest coraz bardziej sprężysty i zwarty. Jestem dziś bardzo silna. Może mam w sobie więcej siły, niż w całym poprzednim życiu.

Na skraju osady czeka na mnie moja armia. Ludzi jest mniej, niż się spodziewałam – mniej niż wczoraj, pod dzwonem, gdy godzili się pójść ze mną. To skutek długiej, bezsennej nocy – jednych wybłagały żony, innych matki. Patrzę na zebranych. Prawie wszyscy są młodzi. Wszyscy są silni. Wszyscy kochają życie. Każdy z nich tańczy Arkan lepiej ode mnie.

Pojmuję, że tak być powinno. Ci, co zrezygnowali, byliby tylko balastem w marszu. Albo jeszcze gorzej – wstrzymywaliby go. Zupełnie słusznie – niech niezdecydowani zostaną w osadzie. Stojący nieco na uboczu Głowacz potakuje, jakby odczytując moje myśli.

– Gdzie twój bębenek? – pyta Chwytaj.

– Jest za mały – odpowiadam, starając się nie patrzeć na Głowacza.

– Weź mój! Oprócz bębna mam jeszcze grzechotnicę!

I Chwytaj pokazuje mi długą, drewnianą rurę, w której przesypuje się suchy groch. Dobra grzechotnica to najlepszy wabik na deszcz.

– Dzięki, Chwytaj – mówię i biorę jego nowiutki, wielki i dźwięczny bęben.

Wschodzi słońce – czerwone, otulone puchem obłoków. Będzie wietrzny dzień – tak jak przewidziałam. Od południa nadciąga masa ciepłego powietrza, na północy stoi ściana chłodnego frontu, a kiedy się zetkną…

– Idziemy – mówię.

I wychodzimy, spokojnie, bez hałasów, jakbyśmy wyruszali do zwykłej, codziennej roboty. Schodzimy ze wzgórza i idziemy wzdłuż rzeczki. Nie oglądamy się, ale wiemy, że cała osada odprowadza nas spojrzeniami.

* * *

Ku południowi zbierają się chmury. Czuję, jak nadpełzają ze wszystkich stron. Staram się oddychać równo i miarowo: burzowe fronty powinny się zetrzeć nad Zakładem. Jeszcze kilka godzin drogi – i zobaczymy stoki porośnięte rudawym lasem, betonowy sarkofag i pokryte sadzą odgromniki nad chmurą żółtawego dymu.

Dobrze, że wszyscy moi towarzysze widzieli już Zakład z daleka. Wcześniej czy później przychodził tu każdy z młodych myśliwych – to straszne miejsce ciągnęło ich niczym magnes. Każdy samotnie pokonywał ten strach – pierwsze spojrzenie na potwora. I dlatego, gdy teraz zatrzymujemy się na szczycie pagórka, nic szczególnego się nie dzieje. No, może czyjeś serce zamarło na ułamek sekundy. Ktoś tam głośniej sapnął przez zaciśnięte zęby. I nic poza tym: twarze pozostały beznamiętne; niektórzy się nawet uśmiechają.

– Jeżeli błyskawice uderzą trzy razy, a nie czterokrotnie – mamrocze Głowacz – albo jeżeli nie uderzą jednocześnie, a w odstępach choćby ułamka sekundy… Cztery iglice ściągną je na siebie. A nam jest potrzebna piąta – która porazi środek, samo serce. Weź pod uwagę, że kontur ochronny wyłączy się nie na długo… Wejść i wyrąbać Serce trzeba będzie w ciągu dziesięciu minut… No, może w ciągu piętnastu. Gdy na zewnątrz będzie szalał huragan i ulewa, ty Łanio powinnaś przedostać się do środka.

– Przejdę – odpowiadam pokonując niespodziewany dreszcz.

Chwytaj patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami – jak na jakieś dziwo.

– Trzymaj się – mówię mu i uśmiecham się niepewnie. – Zrobimy to tak: teraz, wszyscy razem…

Nadlatuje wiatr. Rozwiewa mi włosy. Kołysze wierzchołkami drzew.

– Pójdziemy na Zakład jednocześnie wzywając burzę – kończę. – Ulewę, wicher, huragan… Tam. Na niego.