Выбрать главу

Moja armia szykuje bębny, trombity, tamburyny i dzwonki, a ja nagle wspominam Jasnego. Jest mi potrzebny – teraz i tutaj. Jest mi potrzebny!

Odwracam się mimo woli. Wpatruję się w zbocze przeciwległej góry. I niemal widzę, jak biegnie – tutaj, ku nam. Żeby być razem z nami. W dłoniach trzyma starą myśliwską kołatkę… Jeżeli przybędzie, klnę się na Wilka, że nigdy mu tamtego nie wypomnę! Niechby tylko przyszedł!

Szumi wiatr. Kołyszą się wierzchołki drzew. Moja armia wpatruje się we mnie i nie może zrozumieć, na co ja czekam.

Zbocze, z którego zeszliśmy, jest puste.

– Łanio… – odzywa się Głowacz cichym głosem.

Pojmuję, że Jasny nie przyjdzie. I że burza, z pomocą której pokonamy Zakład, podeszła już tak blisko, iż można usłyszeć jej zapach.

Wygodniej mocuję wielki bęben Chwytają. Wyjmuję zza pasa obciągnięte na końcu skórą pałeczki. Unoszę je nad deklem i na chwilkę zamieram w bezruchu…

Pałeczki opadają na membranę, jakby kierowane własną wolą.

Tammm. Tammm. Buuummm. Bum-buuummm!

Zaczęło się.

Mój rytm podchwytują dziesiątki bębnów. Huczą grzechotnice. Jęczą przeciągle tamburyny. Nad tym wszystkim wzbijają się w górę głosy trombit. Głosy gór, lasu, potoków i chmur. Głosy żywych drzew, wybranych przez błyskawice.

Chmury spełzają z całego nieba. Idą powolne, ociężałe, brzemienne życiem i śmiercią. Ryczy mój bęben: chmury powoli rozpływają się w krąg.

Zmuszę je, żeby zatańczyły Arkan!

Ryczą trombity. Głowacz mówi coś szybko. Młody Rimus podskakuje w tanecznym rytmie, a Chwytaj zrywa się z miejsca i rusza w tan, rozsypując grzechotnicą dźwięki deszczu. Chmury jakby włączają drugą prędkość i skręcają się w wir.

Jest.

Nie przerywając wybijania rytmu ruszam zboczem w dół, a moja armia – moi ludzie, moje dzieci – idzie za mną.

– Deszczu! Deszczu! Do nas! Do nas! Bij! Bij! Gromie! Gromie!

Niebo warczy, przelewa się po nim grzmot – i nagle uderza grom. Huk poraża uszy, ale błyskawicy nie widać. Daleko.

– Głośniej! – krzyczę. – Głośniej. Mocniej!

Zakład jest coraz bliżej. Coraz wyżej wznosi się ściana popękanego betonu. Żółtawy dym pachnie ostro i niemiło. Zarysy osmalonych konstrukcji straszą swoim wyglądem, lepiej nie patrzeć. Opuszczam wzrok na wrota – pokryte rdzą, krzywo przechylone, pomazane bohomazami białej i czerwonej farby. Trzeba mi będzie tam wejść. Na razie o tym nie myślę.

– Gromie! Bij! Gromie! Bij!

Nad naszymi głowami wiszą chmury, ciężkie… za ciężkie. Mam chęć potrząsnąć nimi: jesteśmy już prawie pod murami Zakładu! Dalejże, błyskawice! Nie śpijcie, obudźcie się!

Od Zakładu dzieli nas kilkaset kroków, nie więcej. Prawie doszliśmy. Niebo w napięciu czeka na ostatni sygnał: zaraz uderzą gromy i wszystko będzie dobrze…

W następnej sekundzie zaczynam tracić słuch.

Nie pojmuję, co się dzieje. Potrząsam głową. Dźwięki na sekundę odzyskują dawną siłę, a potem ponownie słabną, jakby ktoś mi zatykał uszy.

I pojawia się strach.

Obok Zakładu człowieka opuszcza wola. Wiedziałam o tym. Ale nie miałam pojęcia, że Zakład – nieruchomy potwór – potrafi gasić rytmy. Biję w bęben: dźwięki toną, jak w wacie, a ja stopniowo tracę słuch.

Zasycha mi w krtani, trombity milkną jedna po drugiej. Tracimy władzę w rękach – słyszę, jak cichnie warkot bębnów. Zakład zwalił się na nas i jak gdyby kolosalnym kneblem pozatykał nam usta.

– Dalej! – drę się co sił w krtani. – Gromie! Bij! Nie poddawaj się! Chwytaj! Graj!

Mój głos z trudem przebija się przez watę ciszy. Sama siebie słyszę, jakbym mówiła spod ziemi, z mogiły. I przypominam sobie słowa Jasnego: przeklęte ziemie… Giną tu ludzie i zwierzęta.

– Gromie! – słyszę jak przez mgłę głos Głowacza. – Do nas!

Błysk. Pojedyncza błyskawica uderza w piorunochron. Czarny, pokryty rdzą i sadzą, pochłania ją chciwie i bez reszty.

– Jeszcze! Jeszcze! Grzmij! Dalejże!

Słowa Głowacza brzmią coraz ciszej. Pod koniec widzę tylko, jak otwiera usta z takim wysiłkiem, że na czole występują mu sine żyły…

Wiatr bezdźwięcznie podnosi pył i drzazgi. Wokół krążą maleńkie powietrzne wiry – zbyt słabe, żeby poderwać z ziemi choćby kurczaka. A ponad ścianami unosi się cisza – głucha, martwa. Czuję jeszcze, jak wibruje powietrze, wstrząsane przez ruch membran bębnów, ale te drgania są z każdą chwilę coraz słabsze. Bezdźwięcznie ryczą trombity. Walczy jeszcze Chwytaj, ale jego grzechotnica milczy. Tańczy Jaś, mistrz z rodu Niedźwiedzia, jego ruchy są coraz wolniejsze i mniej pewne – jak u pijanego. Głowacz wyrywa się naprzód i nagle zaczyna tańczyć płynny i straszny taniec wilka, taniec dzikiego zwierza, taniec wyzwanie…

Chmury zwalniają. Wiatr przecieka mi między palcami. Jest jeszcze szansa! Oto ona, burza! Całkiem blisko! Mogę jeszcze sięgnąć, zetknąć dwa fronty, wydusić z nich choćby kilka błyskawic pod rząd! Mogę…

Moje serce – czuję! – bije coraz wolniej. Ciemnieje mi w oczach. Chmury zatrzymują się, jakby rozważały, co dalej.

Walczyć! Jeszcze…

Ale nieogarniona cisza Zakładu gasi nie tylko dźwięki. Zanikają rytmy: rytm krwi, rytm mózgu i wszystkie rytmy, jakimi żyje każda istota. Unieruchomiona przemienia się w kamień, w trupa.

Biję w bęben nie słysząc dźwięku, sama staję się bębnem, pod tymi strasznymi ścianami jestem jedynym źródłem rytmu życia:

– Gromie! Gromie! Do nas! Do nas!

I w tej chwili wrota, ciężkie, pokryte rdzą wrota rozjeżdżają się na boki. Ze środka wali żółty dym. W głębi, na poły skryte w jego kłębach, poruszają się ni to ludzie, ni to jakieś mechanizmy.

Głowacz krzyczy coś bezgłośnie i rzuca się naprzód. Żółty dym natychmiast go pochłania i już nie widzę, co się tam dzieje przed wrotami.

Patrzę na niebo. Chmury się rozchodzą! Chmury mnie zdradziły! Żywioły sobie ze mnie zadrwiły! Nikt nie przybył z pomocą!

Gęsty dym wali z wrót, jak strugi pary pod ciśnieniem. Jego macki snują się w różnych kierunkach, otaczając i osnuwając moją ogłuszoną, osłabioną i pozbawioną woli armię. Niczego nie słyszę – jakbym się postarzała o setki lat i ogłuchła ze starości. W kłębach gęstego, żółtego dymu widzę jeszcze, jak wali się na ziemię Chwytaj, jak pada i nieruchomieje Rimus, a nad nim, niczym dziwaczny posąg, zatrzymuje się słup żółtego oparu.

To ostatnia rzecz, jaką widzę.

Mrok. Nawet serce się zatrzymało.

CZĘŚĆ TRZECIA

Odzyskuję przytomność, gdy jakiś wielki kruk zaczyna dziobać mnie w dłoń. Odrzucam przeklęte ptaszysko. Kruk odlatuje, ale niezbyt daleko. Ciężko wskakuje na kamień.

Ręka mnie boli i krwawi. Unoszę się na kolana.

Kruki! Zleciały się pewnie ze wszystkich okolicznych gór. Niektóre krążą po jasnym niebie. Inne siedzą na kamieniach i ciemnych bryłach, porozrzucanych pomiędzy nimi.

Wstaję. Niebo jest błękitne. Słońce nad górami chyli się ku zachodowi. Źle widzę, wszystko jest jakby osnute mgiełką.

W odległości dziesięciu kroków ode mnie leży Chwytaj, który nie przeżył nawet swojej szesnastej wiosny. Wiatr bawi się futrem na jego krótkiej kurtce bez rękawów. Obok, wyrzuciwszy przed siebie spracowane dłonie, leży Jaś, mistrz z rodu Niedźwiedzia. Młody Rimus leży twarzą ku ziemi i kruk dziobie go w kark. A dalej, na rumowisku kamiennych odprysków, leży ktoś jeszcze, a i na stoku góry, z której zeszliśmy, łażą kruki pomiędzy trupami.

Z Zakładu nikt nie wraca, jak powiadał Głowacz.

Głowacz?!

Potykając się idę od ciała do ciała. Zaglądam w twarze. Poznaję. Spod martwych młodych twarzy coraz jaśniej przebija Wilcza Matka: widzę żółte iskry na dnie jej oczu i słyszę jej ochrypły, głuchy głos. „Przyniesiesz nieszczęście trzem rodom…"