Выбрать главу

Przyniosłam im nieszczęście. Ja i tylko ja winna jestem ich śmierci. Wilcza Matka miała rację, a Głowacz się pomylił.

Ale Głowacz nie leży nigdzie pośród martwych. Ożywa we mnie iskierka nadziei.

Odpędzam kruki, one jednak wcale się mnie nie boją. Kraczą. Słyszę ich głosy i uświadamiam sobie, że moja głuchota minęła. Martwa cisza, która wygubiła mój oddziałek, odstąpiła.

Podnoszę z ziemi trombitę. Odpędzam nią jak pałką przeklęte ptaszyska, a potem unoszę wylot ku niebu i nabrawszy w piersi tchu, zaczynam grać.

Trombita wydaje z siebie donośny ryk. Kruki zeskakują z ciał i rozbiegają się na wszystkie strony. Niektóre wzbijają się w powietrze. Nad górami rozlega się pogrzebowy płacz. Jeżeli usłyszy go ktoś z trzech rodów, zrozumie, co się stało i zaniesie wieść do osady.

Opuszczam trombitę. Czekam: może odezwie się ktoś, kto pozostał przy życiu? Cisza. Czuję tylko, że w plecy wbija mi się ciężkie, jakby ssące spojrzenie.

Natychmiast się odwracam.

I widzę, że wrota Zakładu nie zamknęły się całkowicie. Między żelazną płytą i betonową ścianą została ciemna szczelina. I mnie wzywa. Ciągnie ku sobie.

Podchodzę bliżej i pojmuję, czemu skrzydło drzwi się nie zamknęło. Pomiędzy nim a ścianą leży ciało Głowacza. Stary szczerzy zęby – jak wilk. Zmierzwioną brodę pokrywają skrzepy krwi.

Siadam obok. Kładę dłoń na zimnym czole. Język mi martwieje: nie mogę wydusić z siebie zarzutu. Nie mogę rzec: przecież to ty skrzesałeś we mnie tę nadzieję. Tyś widział rozwidlenie i dwie drogi w przyszłości… Ale przyszłość nigdy nie odsłania się w całości. I kogóż winić za to, że prawdziwą okazała się wizja Wilczej Matki?

Ze środka przez czarną szczelinę wieje ciepłe powietrze. Pachnie żelazem i rozgrzaną izolacją.

– Zostanę z wami – mówię głośno. – Nie mogę teraz wrócić. Nie mogę im spojrzeć w oczy. Powiedz mi, po co ocalałam?

Głowacz nie odpowiada. Wspominam jego słowa: „… wtedy można będzie wejść do środka. I wetknąć klingę w Serce Zakładu. Coś mi podpowiada, że ono jest miękkie, że można je przebić stalą".

Przecież on trzyma dla mnie drzwi!

Nawet po śmierci mi pomaga i wskazuje drogę. No oczywiście, właśnie po to zostałam przy życiu. Oto dlaczego umarł Głowacz, przytrzymując otwarte drzwi. Oto powód, dla którego zginęli młodzi z trzech rodów – najlepsi, najbardziej weseli i najodważniejsi…

Zdejmuję z pasa Głowacza jego świetny, szeroki nóż. Dziękuję mu w myślach.

Rozglądam się. Kruki znów się zleciały na ucztę. Powinnam pochować poległych…

Ale Głowacz trzyma drzwi. A szczelina – widzę to teraz zupełnie wyraźnie – zmniejsza się z każdą sekundą.

Zacisnąwszy zęby, prosząc w myślach towarzyszy o przebaczenie, ponownie odwracam się ku Zakładowi. Z mrocznego wnętrza wieje ciepłem i nagle pojmuję, że tam nie wejdę. Nie wejdę do Zakładu. Z własnej woli nie wejdę.

Cofam się o kilka kroków. Ponownie się rozglądam. Powinnam ich pogrzebać, a potem wrócić do osady i patrząc ich matkom w oczy powiedzieć…

Nie!

Idę ku wrotom. Tak delikatnie, jak tylko się da, odciągam z przejścia ciało Głowacza. I nie dając sobie czasu na zastanowienie, wciskam się do środka, w mrok.

* * *

Wewnątrz nie jest ciemno. Nie wiadomo skąd sączy się czerwonawa poświata. Oglądam się na drzwi: zamykają się. Jakby kruk machnął skrzydłem: trzask – i szczeliny nie masz. Moi martwi przyjaciele z Głowaczem – wszyscy zostali na zewnątrz.

Pokonując strach szczerzę zęby jak wilk. Gdzieś tutaj, w tym dusznym półmroku, bije serca Zakładu. Powinnam je znaleźć i przebić. Wtedy śmierć moich towarzyszy nie będzie daremna.

Wystawiwszy nóż przed siebie idę tam, skąd ciągnie ciepłem.

Wiatr dmie coraz mocniej. Powietrze jest bardzo suche, zaczynają mi łzawić oczy. Teraz słyszę – odczuwam całą skórą – wibracje ścian i sufitu. Włosy stają mi dęba – to pierwotny strach przed trzęsieniem ziemi.

Liczę kroki. Doliczam do trzystu siedemdziesięciu dwóch i dostrzegam w półmroku źródło wiatru. To wentylator z łopatkami wielkości człowieka. Pracuje widocznie na połowie mocy. W przerwach pomiędzy łopatkami przepływają strzępy żółtawego dymu, które wiatr niesie ku mnie, ale rozpływają się, nie dotarłszy do mojej twarzy.

Cofam się. Potem podchodzę bliżej. Za wentylatorem widać jeszcze jeden korytarz, do połowy zasnuty żółtą mgiełką.

Łopatki tną powietrze. Nie są podobne do wiatracznych łopatek w mieście – są piękniejsze i bardziej wymyślne. I pracują bardziej rytmicznie – wiatr w mieście to dmie silniej, to słabiej, a ten dmie z jednakową, stałą mocą.

Możliwe, że przy próbie przedarcia się na drugą stronę zostanę przecięta na pół. Ale możliwe, że…

Rytm jest prosty. Trzeba go tylko podchwycić. Raz, dwa, trzy, cztery…

W takich chwilach ważne jest, żeby nie myśleć, tylko wsłuchać się w rytm. Odbijam się mocno od betonowej posadzki i skaczę. Na mgnienie oka staję się częścią wielkiego koła, jedną z łopatek. Wkręcam się w ciasną przestrzeń pomiędzy dwiema śmierciami, czuję, jak wentylator tnie kosmyk moich włosów… Wlatuję w mgłę. Padam na podłogę – tu już nie ma betonu. Jest stalowa siatka. Wpija się w moje dłonie i boleśnie wrzyna się w kolana. Podrywam się…

Moja głowa unosi się nad mgłą. Widzę tylko kołyszącą się i falującą powierzchnię żółci, a nad nią zardzewiałe sklepienie pokryte wapiennymi naciekami. Korytarz kończy się po dziesięciu krokach, i nie ma bocznych przejść ani zakrętów.

Ślepy zaułek?

Nabrawszy w płuca powietrza ponownie daję nura w żółtą mgłę. Kładąc się na brzuchu usiłuję zobaczyć, co jest w dole, pod siatką. Widzę jakiś ruch i żółtawe światło. Zbitki mgły przepływają niczym fale i niemal w całkowitej ciszy zwijają się w kłęby.

Szkoda, że nie zostałam na zewnątrz, ze swoimi. Tam tylko trupy i kruki, ale to w końcu nie takie straszne…

Wystukuję rytm – na siatce, ostrzem noża. Dźwięk jest głuchy i nieprzyjemny, ale rytm mi przypomina, kim jestem i po co tu przyszłam. We mgle przesuwam się ku przodowi i macam na oślep po ścianach. Siatki nie da się przerwać – każdy pręt ma grubość mojego palca i są posplatane jak nici dobrej tkaniny. Trzeba szukać innego przejścia…

I znajduję wąski komin wiodący pionowo w dół. Z komina walą kłęby żółtego dymu. Jakoś nauczyłam się nim oddychać, choć wysycha mi krtań i do oczu napływają łzy.

Odrywam od koszuli drewniany guzik i rzucam w dół. Słyszę dźwięczne uderzenie, jakby guzik padł na membranę bębna.

Strasznie mi się nie chce włazić w tę rurę. Siedzę oślepiona w tej mgle, trzymam się kraty podłogi i wspominam widowisko energii. Wspominam, jak lataliśmy z Aleksem… jak z Jasnym przyzywaliśmy wiosnę. Ogarnia mnie taka gorycz, że zaczynam płakać. Zatykam nóż za pas i spuściwszy najpierw nogi zeskakuję do rury – muszę rozeprzeć łokcie na boki i wczepiać się w pordzewiałe ściany łokciami, kolanami i stopami, ale zaraz rura się zwęża i zsuwam się prawie bez wysiłku.

A potem utykam w jednym miejscu. Nie mogę złazić w dół, ani podejść w górę. Nie mogę nawet jak należy wypełnić płuc powietrzem, choćby pełnym tego żółtego świństwa. Przez długą, straszną minutę czuję się jak człowiek, którego za życia zagrzebano w grobie.

W ustach mam posmak żelaza. Na wargach krew. Pot spływa mi po plecach, po skroniach, po czole i zalewa mi oczy. Będę tu umierać długą i straszną śmiercią, sama jedna w tych ciemnościach…