Nigdy – ani przed obliczem kontrolera energii, ani na dachach wieżowców, ani podczas pojedynków – nie musiałam zebrać w sobie tyle męstwa, ile teraz trzeba mi było, żeby przestać się miotać w panice. Żeby się po prostu rozluźnić, odetchnąć i pomyśleć, co dalej.
Do góry nie można, znaczy trzeba w dół. Muszę znaleźć sposób, żeby się przecisnąć przez tę przeklętą rurę. Przecież nie może się ciągnąć bez końca! Nie może być nawet za bardzo długa – słyszałam jak upadł guzik, gdzieś niedaleko!
I nagle przeszywa mnie druga myśl – a co, jak tam nie ma wyjścia? Co będzie, jeżeli ta rura zamknięta jest jakimś włazem?
Ponownie ogarnia mnie panika. Zaczynam się dusić, na wargi występuje mi piana. Może właśnie tak, zapędziwszy człowieka do rury, Zakład odbiera mu energię i siłę życia – wszystko, bez reszty?!
Dzika energia…
Przypominam sobie, jak tańczyliśmy Arkan. Jak sam z siebie zapalał się chrust. Jaka byłam silna. Jaka szczęśliwa. Jaka pewna siebie… I co, mam teraz oddać to wszystko, kropla po kropli? Zakładowi?!
Opróżniam płuca z powietrza. Zebrawszy się w sobie, wyciągam się w nitkę rury. I powolutku, cichutko, obracając się wokół osi, zaczynam się zsuwać w dół.
Z braku tlenu ciemnieje mi w oczach. Zatrzymuję się. Wciągam powietrze – odrobinę, na ile pozwalają mi zgniecione płuca. Czekam chwilkę, aż zniknie mi czerń sprzed oczu. Robię ponowny wydech i wciskam się dalej, obracając wokół osi jak wiertło.
Poruszam się bardzo powoli, ale się poruszam. Teraz już na pewno nie dam rady wspiąć się do góry, ale o tym akurat staram się nie myśleć. Co tam w końcu zostało? Rura się zaraz skończy i zeskoczę…
I rzeczywiście, kończy się nagle i lecę w dół. Skręcam sobie kostkę, na szczęście niezbyt boleśnie. Ścięgna i kości są całe.
Wokół mnie snują się kłęby żółtego dymu podświetlone czerwienią. Nic nie widać. Idę, wyciągnąwszy ręce przed siebie – i wpadam na ścianę. Idę wzdłuż ściany i natykam się na drzwi.
Ten, kto bardzo chce znaleźć wyjście, zwykle je znajduje. Zza drzwi pachnie powietrzem – prawdziwy, czystym i pełnym wilgoci. Stoję i ocieram łzy grzbietem dłoni. Oddycham głęboko, biorę nóż w dłoń i ruszam przed siebie.
Nie wiem, czemu to zawdzięczam, szczęściu czy wyczuciu, ale pobłąkawszy się trochę po niskich, mrocznych korytarzach pełnych żelaznych złącz i przejść, znajduję w końcu źródło światła. Światło jest sztuczne i białe – takie, jakie rozjaśniało pokój Długiego, gdy uruchamiał wszystkie swoje wiewióry naraz. Tyle że światło, które teraz przecina z boku mój korytarz, jest znacznie silniejsze i bardziej jaskrawe.
Muszę odczekać chwilę, aż wzrok przywyknie do blasku. Potem przylegam plecami do ściany – i cichutko, bezgłośnie, przesuwam się ku przodowi.
Jak wygląda Serce Zakładu? Czyżby potrzebne mu było światło?
Wyobrażam sobie ogromny, skórzany, pulsujący miarowo wór, który przez wszystkie korytarze Zakładu przepędza powietrze i żółtawy dym. A może to ogromne wiewiórcze koło, które kręci się samo z siebie? Albo jakiś mechaniczny potwór? „Coś mi podpowiada, że ono jest miękkie…" – mówił Głowacz.
Nie czuję strachu. Dziwię się – tam, w tych napełnionym dymem korytarzach, w po trzykroć przeklętej rurze, gotowa byłam umrzeć z przerażenia. A teraz, gdy przeczucie mi podpowiada, że cel jest o dwa kroki ode mnie…
Nie czuję strachu.
Zatrzymuję się przed zwykłymi, uchylonymi drzwiami. Światło pada właśnie zza nich. Coś tam się porusza – słyszę stuknięcia, szelesty, jakieś poskrzypywania… Jest tam. Serce Zakładu. A ja stoję tutaj, z nożem w ręce.
Bezgłośnie ruszam przed siebie. Widzę wysoko sklepione pomieszczenie. Może światła, ogromny pulpit z migotliwymi ekranami, a między mną i pulpitem stoi zwrócony do mnie plecami – człowiek.
Tym lepiej. Mrużę oczy. Być może, za sekundę mój nóż przetnie mu tętnicę na szyi…
Skaczę z miejsca, bez trudu pokonując te dzielące nas pięć kroków i wbijam nóż w jego szyję. A raczej wydaje mi się, że wbijam. Bo ów człowiek obraca się błyskawicznie i chwyta mój nadgarstek zimnymi, twardymi palcami.
Widzę jego twarz.
Nie jest młoda, ani stara. Nie ma wieku i wydaje się, że wykuto ją z żelaznych płyt. Widać tylko ich czarne styki. Oczy patrzące ze szczelin. Maleńkie, zimne oczy. Ich spojrzenie sprawia, że nieruchomieję.
– Wiedziałem, że jeszcze się spotkamy – mówi obojętnie.
Te słowa wyrywają mnie z oszołomienia, szarpię się raz i drugi. On chwyta mój lewy nadgarstek, a prawy ściska tak, że zmartwiałe palce puszczają nóż. Przydeptuje ostrze stopą i odrzuca mnie jak szmatę.
Odlatuję ku ścianie. Uderzam w nią tyłem głowy i zsuwam się w dół. Przypominam sobie, jak mój przeciwnik w ciągu kilku sekund załatwił trzech ludzi – zaprawionych w bójkach goryli dilera nielegalnej energii…
Ale ja teraz jestem znacznie silniejsza, niż wtedy!
Wstaję. Łowczyni była ode mnie znacznie większa i silniejsza, miała broń, której mi nie dano – a przecież ją pokonałam!
Czekam, aż mój wróg sam mnie zaatakuje. On jednak nie zamierza wcale się na mnie rzucać. Stoi jakby był z żelaza i patrzy na mnie, jak na dokuczliwego owada. Cóż, jak nie, to nie, zaatakuję ja… Zaczynam zwodniczym ruchem… możliwe, że zechce mnie dopaść, podejmę nóż z podłogi i…
Bez trudu odczytuje moje zamiary. Chwyta mnie za gardło – szybko, precyzyjnie jak automat. Może mnie udusić. Może mi skręcić kark. Jak przedtem, nie czuję strachu, ale świadomość, że wszystko, przez co przeszłam, okazuje się daremne, sprawia, że dławi mnie bezsilna furia.
Ponownie odrzuca mnie pod ścianę. Nie boi się mnie; stoi i patrzy na mnie z góry. Leżę oparta barkiem o ścianę.
– Kim jesteś? – pytam, usiłując zwieść jego uwagę. Czekam na odpowiednią chwilę, żeby spróbować jeszcze raz.
– Jestem Sercem Zakładu – odpowiada, a jego oczy w szczelinach pod czołem ciemnieją jeszcze bardziej. – Jestem jego panem i Zarządcą.
– Łżesz – mówię. Oblewa mnie zimny pot.
– Nie. Przecież mnie szukałaś, prawda? No cóż… znalazłaś.
Milczę. Nie mam nic do powiedzenia. Głowacz pomylił się ponownie. Serce Zakładu wcale nie jest miękkie, ani podatne… nie da się go tak po prostu przebić nożem.
– Przegrałaś – mówi mój pogromca.
Ma rację, przegrałam.
Wcale mnie nie wiąże, ani nie skuwa kajdankami. Zwyczajnie mnie zamyka w maleńkim, nisko sklepionym pomieszczeniu. Nad drzwiami jest nikło świecąca czerwienią szczelina, jakby złowrogie wąskie okienko. Żelazne ściany, żelazna podłoga. Siadam w kącie i obejmuję kolana ramionami.
Wszystko na darmo. Poległe wilki. Głowacz, który swoim ciałem nie dopuścił do zamknięcia drzwi. Przerażenie, jakie dręczyło mnie w tej przeklętej żelaznej rurze. Wszystko było daremne.
Siedzę bez ruchu godzinę, a potem dwie. Pragnienie skleja mi wargi. Ile mi zostało? Ile długich minut przejdzie, zanim wreszcie umrę?
Bezgłośnie otwierają się drzwi. Na progu stoi Zarządca – widzę tylko jego sylwetkę. Chciałoby się uciec wzrokiem w bok – ale powinnam patrzeć w oczy swojej śmierci.
– Pij. – Stawia przede mną karafkę z wodą. Takie karafki widywałam dawniej w mieście – w drogich kawiarniach.
Siedzę w bezruchu.
– Ty co, chcesz umrzeć z pragnienia?
Milczę.
– Wielka szkoda – mówi. – Zamierzałem ci akurat pokazać coś… związanego z Zakładem. I z miastem. Na pewno by cię to zainteresowało, ale skoro postanowiłaś umrzeć…
Odwraca się ku drzwiom.
– Co takiego? – pytam zeschniętymi, popękanymi wargami.