– Wypij – głową wskazuje wodę.
Po pierwszym łyku już się nie mogę powstrzymać – choćby mi dawano wszystkie skarby świata. Wypijam wszystko do dna, zlizuję ostatnią kroplę i dopiero wtedy się orientuję, że nie jest to zwyczajna woda. Czegoś tam domieszano… napój ma słonawy posmak. Trucizna? Tym lepiej. Patrzę na pana Zakładu czekając, co teraz powie.
– To woda mineralna, ze szczeliny w głębi ziemi, podtrzymuje siły – wyciąga do mnie rękę. – Chodźmy.
Wstaję bez jego pomocy. Mocno kręci mi się w głowie. Opieram się o ścianę, żeby nie stracić równowagi.
– Chodź za mną – mówi Zarządca.
Ma na sobie czarną kurtkę z fosforyzującym wzorem na plecach. Wzór świeci zielonkawo i dobrze go widać nawet w kompletnych ciemnościach. Nie odrywam oczu od splotu zielonkawych linii i im dłużej nań patrzę, tym bardziej przejaśnia mi się w głowie. Zarządca idzie przede mną, podstawiając mi bezbronne plecy. Idąc wyciągam czarny rzemień ściągający kołnierz mojej koszuli. Jest bardzo mocny, spleciono go z kilku cienkich pasm podwójnej skóry. A Zarządca ma odsłoniętą szyję…
Oburącz bez wysiłku przechwytuje moje nadgarstki – jakby tylko czekał na mój atak. Jakby widział przyszłość i znał moje zamiary.
– Jak się nie przestaniesz na mnie rzucać, to ci niczego nie pokażę – mówi zwykłym, beznamiętnym głosem. Rzuca mnie na podłogę, nawet się nie odwracając. Idzie dalej. Wstaję i choć czuję okropne poniżenie, biegnę za nim, by nie zostać z tyłu.
Powoli robi się coraz jaśniej. Powietrze jest duszne i wilgotne: w żółtawych oparach trudno nawet dostrzec własne dłonie. Mój przewodnik się zatrzymuje.
– Widzisz drabinę?
Widzę. Żelazna, niemal pionowa drabina. Brudna, pokryta sadzą i wżerami rdzy. Pośrodku każdego szczebla jest jaśniejsza plama, jakby wypolerowana licznymi dotknięciami.
– Właź, dopóki ci wystarczy sił – mówi mój przewodnik. – Jak się zmęczysz, zatrzymaj się i odetchnij. Ja poczekam.
Chrząkam z pogardą. Ujmuję zimny, żelazny szczebel, podciągam się, stawiam nogę…
Wspinam się.
Miarowy ruch przywraca mi otuchę. Nie siedzę w miejscu – idę naprzód. Jeżeli jest ruch, to znaczy, że coś się zmienia. Jeżeli coś się zmienia, to znaczy, że jest nadzieja. A poza tym to podejście przypomina mi, jak po raz pierwszy wspinałam się na wieżowiec, żeby spotkać się tam z Maurem i Aleksem…
Z początku nie liczę szczebli. Potem zaczynam liczyć. Potem daję temu spokój. Chyłkiem rozglądam się dookoła. Ponownie jestem wewnątrz jakiejś rury – tym razem szerokiej, o ścianach z ciasno ułożonych cegieł. To prawie piękne.
Zwalniam.
– Zmęczyłaś się? – pyta z dołu Zarządca. Wspina się tuż za mną. Jego głos odbija się od ceglanych ścian i powtarza kilkakrotnie: „Zmęczyłaśsię?… czyłaś się?… yłaśsię?
– Nie! – odpowiadam szybko. A echo za mną: „Nie!… nie!… nie!
Wspinam się dalej. Robi się coraz jaśniej. Unoszę głowę i widzę niebo – blade, jak o poranku. Prawdziwe niebo.
Mimo woli przyspieszam, choć palce już mi się zupełnie zmęczyły chwytaniem kolejnych szczebli. Tracę dech – żółtawy dym robi jednak swoje. Ale nade mną jest niebo – niebo!
Krawędź ceglastej ściany opuszcza się coraz niżej. Na razie przez mgłę, ale widzę horyzont. Na horyzoncie – dalekie góry. Promienie słońca przedzierają się przez poranną mgłę, muskają moją twarz… Mrużę oczy wstrzymując łzy. Od słońca te łzy, czy od czegoś innego?
Ledwo już przebierając rękami i nogami uparcie włażę na górę. Mgła rzednie. Moje płuca wreszcie wchłaniają czyste powietrze – poranne, świeże, przesycone zapachem lasu. Widzę podniebny szlak – grubą linę, ciągnącą się skądś z dołu, od ściany Zakładu, ku słupowi na szczycie góry. Ku podporze… no jasne, na czymś ta lina musi się wspierać… Teraz się domyślam, czym są te przeklęte miejsca w górach, o których opowiada się wśród Wilków tyle bajek. Przepadają tam ludzie i zwierzęta – nie zbliżają się do nich myśliwi, nawet pod grozą śmierci… Ten strach chroni tajemnicę słupów lepiej, niż jakikolwiek inny stróż.
Myśląc o słupach wspinam się coraz wyżej i zaczynam pojmować, co to za drabina. Jesteśmy na jednym z gigantycznych odgromników. Żelazna szpila kołysze się nad obłokami żółtawej mgły. Patrzę w dół i czuję zawrót głowy. Pode mną leży Zakład – fragmenty dachu gdzieniegdzie porośnięte niskimi krzewami. Czarne gardła krótkich, grubych rur. Wystające części niewiadomych żelaznych mechanizmów – i dymy… mgła… jakby nad Zakładem krążyły wciąż dusze tych, co oddali mu swoje życie i energię.
A nad tym wszystkim – tuż przede mną – niewzruszona twarz, jakby wykuta z żelaznych płyt. Zarządca patrzy na mnie uważnym, badawczym spojrzeniem.
Ręce odmawiają mi posłuszeństwa. Palce się nie rozginają. Stoję, przyciskając policzek do żelaznego szczebla.
– Zmęczona? – pyta Zarządca. Słyszę jego głos jakby z daleka. – Jeszcze trochę. Tam jest platforma…
Podnoszę głowę i widzę żelazną platformę niemal na samym krańcu odgromnika. To tam powinna była ugodzić błyskawica. Rozglądam się wokół siebie – z mgły sterczą jeszcze trzy odgromniki, jeden bardzo wysoki, i dwa inne, niższe i nadtopione jak świece.
Zaczynam ponownie powolutku się wspinać. Ręce mam już bardzo zmęczone. Kolana nie chcą się zginać. W końcu chwytam za krawędź żelaznego luku i wydostaję się nie niezbyt obszerną platformę bez żadnej bariery wokół niej.
Ależ wysokość! Odgromnik lekko się kołysze. Boję się wstać, więc siedzę, uchwyciwszy się dłońmi podłogi. Wszędzie wokół góry; napowietrzna linowa droga jest ledwo widoczna. Z żadnego wieżowca nigdy nie widziałam tyle przestrzeni, takiego ogromnego, wspaniałego obszaru ziemi.
Zarządca wyłazi z luku i siada obok.
– Patrz tam – mówi przekrzykując wiatr i pokazuje coś w oddali.
Patrzę kierunku wskazywanym przez jego długi palec obciągnięty czarną skórą rękawicy. Mrużę oczy, bo patrzę pod słońce. Osłaniam oczy daszkiem dłoni… i widzę w oddali dziwaczne zarysy. To nie góry, ani odległy las.
– To Miasto – mówi Zarządca. – A teraz spójrz tam.
Jego palec opuszcza się odrobinę niżej. Z początku nie rozumiem, co on mi chce pokazać. Kolejkę linową? Nie, ona jest nieco na boku…
A potem dostrzegam cieniutkie nitki ciągnące się na słupach od Zakładu, przez góry ku miastu. Wiele tych nici – pęki, sznury. Całe sploty. Wszystkie ciągną się tak, że omijają lasy oswojone przez ludzi-wilków. Wszystkie – z punktu widzenia trzech rodów – przebiegają po ziemiach przeklętych, za Zakładem.
Usiłuję przypomnieć sobie, co mi przypominają te nici, ale nie mogę. Od samego patrzenia na nie robi mi się nieswojo i strasznie.
– Co to jest?
– Przewody – odpowiada Zarządca przysuwając wargi do mojego samego ucha. – To energia dla mieszczuchów. Dla wszystkich sintetów. Kiedy wkładałaś opaskę, podłączałaś się przez całą sieć transformatorów, przekaźników i tablic rozdzielczych – do tych przewodów. Otrzymywałaś niezbędną ci do życia porcję energii produkowanej przez Zakład. Chęci do życia, radości… Teraz też – codziennie o północy – setki tysięcy ludzi wkładają opaski, żeby otrzymać swój pakiet. Żeby przeżyć. Pamiętasz godzinę energii?
Jego oczy są tuż przy moich. Patrzę w nie jak w dwie otchłanie. Ale przecież Głowacz mówił… Zakład sam wykorzystuje energię, którą produkuje…
– Nie wierzę ci – mówię.
Kiwa głową ze zrozumieniem.
– To reakcja obronna. Nie chcesz w to uwierzyć. Ale to prawda. Jeżeli Zakład nie będzie zabierać z miasta tych nielicznych szczęśliwców, generatorów żyjących własną siłą, własnym rytmem… jeżeli nie będzie wysysał z nich żywej energii… przestanie działać. I nigdy już nie będzie godziny energii… dla nikogo. Przypomnij sobie swoją przyjaciółkę. Jak ona miała na imię?