Выбрать главу

– Ewa… – odpowiadam samymi wargami.

– Wszyscy umrą tak jak ona. Zostanie tylko kilkuset ludzi – z całego miasta!

– Nie wierzę ci.

– Ja też nie wierzyłem.

Patrzę na te cieniutkie nici ciągnące się od Zakładu ku miastu. Prawie widzę, jak pełznie nimi czyjaś wypreparowana miłość, zakonserwowana nadzieja, chęć do życia… żeby trafić do wspólnego kotła, zmieszać się i rozbić na maleńkie porcje, które o dwunastej w nocy pojawiają się w mieszkaniach nieszczęsnych sintetów.

Przymykam oczy i nieznacznie przesuwam się ku krawędzi platformy. Przeklęty Zarządca ponownie mnie uprzedza – dopada mnie i przygniata do żelaznej podłogi.

– To najprostsze wyjście – skoczyć w dół… – mówi cicho.

– No… puszczaj! Co ci do tego?!

– Nawet o tym nie myśl! Nie pozwolę!

– Aaaa! Zrozumiałam… chcesz mnie też do tego pieca! Żeby energia nie przepadła. Ale spóźniłeś się. Nie chcę już żyć. Stałam się sintetem.

– Nie, ty chcesz żyć… – szepcze mój wróg. – Jest w tobie prawdziwa dzika, żywiołowa energia. Ta, która chce żyć, nawet kiedy życie staje się nie do zniesienia. Jeżeli mnie posłuchasz, zrozumiesz, o czym mówię.

– Nie chcę!

Odgromnik huczy i się kołysze. Rzucam się jak opętana – chcę już tylko skoczyć z krawędzi i polecieć ostatni raz… Ale mój przeciwnik jest ogromnie silny i ciężki. Wgniata mnie w żelazne kraty podłogi.

– Posłuchaj, żadne z nas nie może niczego zmienić. Chcesz ich wszystkich zostawić bez energii?! Wszystkich? Zabić wszystkich za jednym zamachem?

– Niczego nie chcę! Chcę umrzeć!

– Nie, chcesz żyć!

– Po co?

– Dla samego życia. Dlatego, że poddać się śmierci bez walki, jak sintet – to hańba!

– Co ty wiesz o hańbie?!

– Wszystko! – tym razem jego krzyk niemal mnie ogłusza. – Wszystko wiem, smarkulo! Wiem to, o czym ty nawet pojęcia nie masz!

Nadal mnie przygniata. Brak mi tchu.

– Wiesz, że dzikich jest coraz mniej? Wiesz, że miastu zaczyna brakować energii? Wiesz, czym jest konieczność codziennego wyboru, kto ma jeszcze pożyć kilka dni, a kto ma zdechnąć? Nauczyłaś się pięknie umierać i prowadzić innych na piękną śmierć?! No to skacz! Zakończ swoje nikczemne życie tak samo godnie, jak żyłaś!

I nagle mnie puszcza. Leżę na krawędzi żelaznej platformy. Wokół mnie – niebo i żółtawe kłęby mgły otaczającej Zakład. Jeden ruch – i znajdę się w połowie drogi ku śmierci.

Nie boję się umrzeć w walce. Nie boję się umrzeć osłaniając przyjaciela. Gwiżdżę na śmierć. Co mi tam… Ale po tych jego słowach…

Zawsze wiedziałam, że z dachu skaczą, albo się wieszają tylko sintety. Prawdziwy dziki nigdy nie wyrzeknie się życia jak zepsutej zabawki, ot tak, z rozpaczy. Co robić?

Mija długi czas. Słońce wzbija się wyżej. Jest takie spokojne, jakby nic się nie stało. Nikt nie przywiódł przyjaciół na bezsensowną śmierć. Nie ma podniebnej drogi ani trakcji przewodów, wiążących Zakład z miastem. Jest tylko Słońce – czysta, dzika energia.

– Złaźmy na dół – mówi Zarządca głuchym głosem.

– Zejście jest długie…

* * *

W korytarzu, pełnym żółtego dymu, natykamy się na procesję potworów. Na przedzie jedzie skryty na poły we mgle ogromny pojemnik na gąsienicach. Za nim człapie na trzech składanych i ugiętych łapach coś w rodzaju kroczącego dźwigu – platforma, i zakończony trzema hakami wysięgnik. Procesja wyłazi spod łukowatego przejścia po lewej i znika w korytarzu po prawej. Skrzyp, zgrzyty i ciężkie kroki szybko cichną w oddali.

– Co to było? – pytam szeptem.

– Słudzy Zakładu. Oddział grabarzy.

Natychmiast pojmuję, dokąd idą te potwory i co będą tam robić.

Chciałabym położyć się na ziemi i przestać istnieć. Zarządca bierze mnie za łokieć i ciągnie dalej – prawie siłą. Odzyskuję świadomość w głębokim krześle, skórzanym i zimnym.

Podsuwa pod moje usta szklaną karafkę z tą słonawą wodą. Nie wytrzymuję i zaczynam pić. Zachłystuję się. Kaszlę.

– Dlaczego ich pozabijałeś?!

– Zabił ich obronny system Zakładu.

– Nie mogłeś go wyłączyć?

Oczekuję kłamstwa, on jednak nie zamierza się do niego zniżać.

– Mogłem. Ale nie wyłączyłem.

Przypominam sobie morderczą ciszę, która unicestwiła mój plan i wytraciła moją armię; on zaś jakby się domyśla, co mi chodzi po głowie.

– W chwili niebezpieczeństwa – mówi mój dręczyciel – Zakład wytwarza antyrytm – fala dźwiękowa nakłada się na falę powrotną. Monotonna rytmika przeciwbieżna – na wyjściu otrzymujesz ciszę, zero. Zatrzymuje się serce, zamierają wszelkie procesy w tkankach i komórkach… żywa istota przestaje być żywą. I automaty przystępują do grzebania.

– Dlaczego?! – wyrywa mi się.

– Bo z Zakładu nikt nie wraca. Takie jest prawo. Im dalej od tego miejsca będą się trzymały miejscowe plemiona, tym więcej z nich pozostanie przy życiu.

– Morderca! – usiłuję wstać, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa, – Mnie też? Do pieca?

– W Zakładzie nie ma żadnego pieca.

– A co jest?

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Jego twarz robi się niepodobna do żelaznej maski.

Wciskam się z rezygnacją w oparcie krzesła.

– Pozwólcie i mnie… pogrzebać moich przyjaciół. Chcę być z nimi.

– Nie. Ty nigdy nie wyjdziesz poza granice Zakładu. Wiesz to, czego nikt inny wiedzieć nie może.

I odchodzi, zasuwając za sobą żelazną sztabę rygla.

* * *

Mija kilka kolejnych, nieznośnie długich dni. A może tygodni. Moja cela nie ma okien ani zegara. Jest tylko skórzane krzesło z bardzo wygodnym, rozkładanym oparciem. I jeszcze ubikacja – zamknięta kratą rura w podłodze.

W kącie od czasu do czasu otwiera się okienko, z którego wysuwa się niczym jęzor taśma transportera. Taśma przywozi mi kubki z wodą i miski z parującą cieczą – ni to kasza, ni to zupa. Nie mogę jeść. Tylko piję – i zasypiam na nowo.

Okienko transportera jest bardzo wąskie. Nie da się w niego wcisnąć nawet głowy. Drzwi są stalowe. Nie mam dokąd uciec. Raz za razem ostukuję ściany, macam stalowe szwy i nity, usiłując znaleźć ukryte wyjście. Ściany pancerne – można w nie walić młotem – one nawet się nie zegna. A jednak po raz setny i tysięczny szukam szczeliny, nie znajduję – i zasypiam, zwijając się w kłębek na skórzanym krześle.

Śni mi się Chwytaj – wspina się po pionowej ścianie drapacza chmur. Śni mi się Aleks tańczący Arkan. Śni mi się Jasny – ale wtedy staram się wyrwać z objęć takiego snu. Śni mi się Ewa – płacze i błaga o możliwość doładowania. A ja nie mogę jej pomóc. Potem Ewa przemienia się w Bezimienną, która mówi z nienawistną radością: „Mówiłam! Zgubiłaś wszystkich przez swoją pychę!".

Stopniowo moje sny zlewają się z jawą. We śnie biorę kubek wody z okienka podajnika. Na jawie – lecę ponad Overgroundem obok Przepiórki. Zasypiam w locie i już się nie budzę. We śnie macam zakładki na ścianach – może się poluzowały? Może jedna nagle się uchyli, otwierając wyjście?

Drzwi się otwierają. Przeciskam się czarnym, wciąż coraz węższym korytarzem. Grzęznę wreszcie i nieruchomieję – nie mogę się wyrwać, choćbym nie wiedzieć jak się szarpała. Wzywam na pomoc Jasnego – on jednak przechodzi obok i nie reaguje nawet jednym spojrzeniem. Postanowił się ożenić z Bezimienną, która spodziewa się teraz jego dziecka…