Выбрать главу

Budzi mnie stukanie moich zębów o brzeżek szklanki z wodą. Leżę prawie na krześle. Krzesło to samo, ale pomieszczenie inne. Całą ścianę zajmuje pulpit z ekranami. Serce Zakładu siedzi obok – jedną dłonią podtrzymuje mój kark, drugą podaje mi szklankę z jakimś płynem.

A na ekranie za jego plecami trwa energetyczne widowisko. Poznaję zabawkę. Potem barwna fala – niebiesko-pomarańczowa, od rogów ku środkowi. „Widowisko energetyczne – dla was, kochani mieszkańcy miasta! Za uczciwą pracę – dodatkowy pakiet!"

Ekran jest płaski, podobny do tego, jaki miałam ustawiony w domu w mieście, na kierownicy roweru bez kół. Ale tu nie trzeba kręcić pedałami – ekran działa sam z siebie, widzę ruchome obrazki: dwaj klowni – niebieski i fioletowy – okładają się dmuchanymi pałami.

No, teraz to już na pewno śpię. Choć dziwne jest, że słonawa woda jest równie chłodna i smaczna, jak na jawie.

– Łanio – mówi Zarządca. – Ocknij się. No… zbudź się!

Nazywa mnie imieniem, jakie nadała mi Wilcza Matka. Kręcę głową, chcąc odegnać sen, on jednak uparcie trzyma mnie w objęciach. No, można powiedzieć, że nie jest to najgorsze, co mogło mi się przyśnić.

Na ekranie nadal coś się dzieje. Leci reklama elektrycznych wiewiórek, lista wolnych miejsc pracy w kombinacie utylizacji i recyklingu śmieci; wiem że robota tam ciężka, a pakiet niewielki – sześćdziesiąt energo. Znów zajawka i ruchomy obraz: chłopak i dziewczyna jadą na rolkach przez ciemne ulice, chłopak kręci nad głową trzymaną za ogon ogromną, świecącą rybą… Migają odbłyśniki na ścianach domów, na szyldach, miga tablica z nazwą ulicy…

– Chcę do domu – mówię głośno. Wszystko mi jedno, że to sen.

– A gdzie jest twój dom? Gdzie?

Patrzę na ekran. Wrotkarze podjeżdżają bliżej, chłopak podnosi rybiszona na wyciągniętych rękach. Na błyszczącym boku ryby ciemniejsze łuski układają się w napis: „Energetyczny konkurs «Wolna myśl». Bonusowa energia – moneta życia!"

– Skąd znasz moje imię?

– Majaczyłaś.

– Majaczyłam? A teraz nie…

– Nie, teraz odzyskałaś przytomność. Patrzysz na widowisko energii. Zostało jedenaście minut.

Unoszę się nieco na łokciach. Rozglądam się wokół siebie; widzę pomieszczenie, w którym po raz pierwszy natknęłam się na Zarządcę i przegrałam walkę. Widzę ekrany – czarno-białe albo zielonkawe i ten jedyny kolorowy, na którym teraz widać napis składający się z wielkich liter: „Oszczędzajcie automaty handlowe! Nie pozwalajcie wandalom na ich niszczenie!".

– Co jest na tym ekranie?

Podchodzi do pulpitu i dotyka panelu. Obraz się powiększa, widzę tylko kilka liter, potem fragment litery D, wreszcie barwne punkty… Jeden punkt – czerwony – na cały ekran. I wszystko się powtarza w odwrotnej kolejności – obraz jakby odjeżdżał w głąb ekranu. Wizerunek też się zmienia – teraz pokazują reklamę energooszczędnych wiatraków.

– To piksele?!

– Tak. Tyle że tu, na tym ekranie, są po prostu punktami. A tam, w mieście – to ludzie.

Wstrzymuję oddech.

Daleko, daleko ma zboczu góry tysiące ludzi tańczą rytmicznie, poddając się rytmowi, który słyszą w nausznikach. Szczyt wzgórza zalewa potok słonecznego blasku, obraz odbija się na obłokach i inni mieszkańcy miasta też widzą to, co teraz widzę ja… Szeleszczą szerokie poły szat. Bose pięty stukają o wyziębione, nieco szorstkie platformy. Tak wyraziście sobie to przedstawiam, że sama na chwilkę staję się dawnym pikselem – pojedynczym punkcikiem, przewodnikiem rytmu, przetwornikiem dźwięku i ruchu w barwę.

Zarządca dotyka klawiatury. Czerwień na obrazku nabiera głębi i intensywności, a zieleń blaknie. Zmiany z początku prawie nie widać – ale jest.

– Czyli to ty nimi kierujesz – mówię drewnianym głosem.

Moje słowa brzmią idiotycznie. Miasto jest bardzo odległe. Wzgórze zalewa się słonecznym blaskiem. Oblepiający je ludzie piksele robią po prostu swoje, zarabiając na kolejny pakiet energetyczny… Jak może nimi kierować z Zakładu ten straszny i dziwny człowiek?

A jednak wiem z całą pewnością, że mam rację.

– Owszem – kiwa głową mój pogromca. – Uruchamiam program. W trakcie widowiska mogę co nieco poprawić, jak teraz. Albo po prostu zmienić program w trakcie przekazu. Ale sygnał na wszystkie bloki rytmiczne idzie stąd. Z tego pomieszczenia.

Na chwilkę zamykam oczy. A gdy je otwieram, ekran zalewa czerwień. Koniec widowiska.

– Chcesz coś zjeść? – pyta Zarządca.

I nagle pojmuję, że jestem głodna jak wilk.

* * *

Mój gospodarz ma piec, jak ludzie-wilki, tyle że nie gliniany, a żelazny, i pali w nim nie drewnem, ale jakimiś czarnymi, podługowatymi, regularnymi bryłkami, podobnymi do sprasowanego węgla. Odgrzewa mi zupę, w której pływają kawałeczki mięsnej konserwy. Łykam łapczywie, nieomal się parząc i nie czując smaku, a Zarządca siedzi naprzeciwko i wpatruje się we mnie bez słowa.

– Myślałem, że popełniłem błąd – zaczyna, gdy wyławiam łyżką ostatnie krople z dna. – Prawie umarłaś… Pomyślałem sobie, że zupełnie już nie zostało w tobie nic z dzikiej energii. Ale jesteś silniejsza, niż myślałem. Twojej energii wystarczyłoby Zakładowi na cały tydzień. Albo i więcej.

– A twojej? – patrzę mu w oczy, ale widzę tylko ciemne szczeliny.

– No, mojej mniej więcej na tyle samo – odpowiada wcale nieskrępowany. – Gdybym mógł swoją energią uratować dziesiątki tysięcy ludzi, to sam bym chyba skoczył na membranę rozkładcza. Ale Zakład pożre ciebie, mnie i zażąda więcej. A miasto nie ma żadnych zapasów… tak to się mówi w żargonie sintetów?

– Nie ma zapasów – powtarzam i znów wspominam Ewę. I natychmiast wracam do rzeczywistości. – Co to jest rozkładacz?

– Ty nazwałabyś to miejsce piecem. Chcesz zobaczyć?

– Nie.

– Ono wcale nie jest straszne, to miejsce. Zwykły okrągły placyk… membrana… bardzo sprężysta batuta. Pod spodem są czujniki i transformatory, a z wierzchu wyciąg. To wszystko.

Przełykam ślinę.

– I jak… jak się to odbywa?

– Poczuwszy ciężar człowieka, jego rytm i ciepło, membrana zaczyna wibrować. Ta wibracja wszczyna konflikt z rytmem ludzkiego ciała i go unicestwia, uwalniając energię. Człowiek rozsypuje się w proch. Wyciąg unosi popioły. Czujniki rejestrują odbiór energii przez transformatory… a dalej już przewodami do miasta. Do stacji przeznaczenia.

Milczę, usiłując sobie wyobrazić to, o czym on mówi. Wspominam siatkę nad ogniskiem i Wilczą Matkę, leżącą u moich stóp. Wiatr, rozwiewający jej popioły…

– Ognisty Krąg – wymawiam z trudem. – Ludzie-wilki mają…

Z trudem dobierając słowa opowiadam mu o pojedynku z Wilczą Matką.

Kiwa głową.

– Owszem, górale wykorzystują technikę Zakładu, choć sami nie zdają sobie z tego sprawy. Wygląda na to, że ten Ognisty Krąg przekazuje zwycięzcy energię pokonanego. No, co najmniej sporą jej część. A zakładowy rozkładacz energię każdego, kto na niego trafi, przekazuje Zakładowi.

– A może to Zakład wykorzystuje technologię opracowaną przez górali? Ludzi-wilków?

Kręci głową.

– Wątpię. Ale pewien nie jestem. Po prostu nie wiem.

– Ty nie wiesz?

– Co się tak dziwisz? Myślisz, że to ja zbudowałem Zakład? Przecież ja przyszedłem tutaj tak samo jak ty… chciałem coś zmienić!

Uchyla żelazne drzwiczki piecyka i podrzuca nowy czarny kęs na tlące się jeszcze węgle. Płomień wydobywa z półmroku jego ciężką, jakby skutą z pancernych płyt twarz. Na dnie szczelin oczodołów rozbłyskują iskierki – blask ognia odbija się w źrenicach głęboko osadzonych oczu.