– I udało się? – pytam.
– Nie. – Przymyka żelazne drzwiczki. – Umarła.
– Kto?
Sięga na półkę po butelkę z wodą i zębami otwiera kapsel. Wyciera czoło grzbietem dłoni.
– Moja żona.
– Miałeś żonę?!
Milczy. Patrzy w mrok.
– Ale Zakład jest wam posłuszny? – pytam, żeby cokolwiek powiedzieć.
– Tak. Jestem jego Sercem. Myślisz, że to metafora, piękne słowa i nic więcej? Nie. Stałem się częścią Zakładu. Zrosłem się z nim. Czasami, rzadko zresztą, pozwalam sobie na wycieczki do miasta. Niedługie.
– Tak – mamroczę. – Przecież ja ciebie widziałam… i zrozumiałam, że nie jesteś kontrolerem. Potem. Powiedziano mi…
– Owszem. Po prostu przechadzam się po ulicach. Czasami zabijam dilerów. Jeżeli któregoś przyłapię. Ale przeważnie patrzę tylko na ludzi. Obserwuję. Muszę widzieć, jak żyją, szczególnie po godzinie energii. Rozumiesz?
– Nie. Mówisz o dilerach, jak o… karaluchach.
Uderza pięścią w stół, aż podskakują szklanki.
– Energii nie wystarcza dla wszystkich. Już to mówiłem. Z każdym rokiem jest jej coraz mniej. Też to już mówiłem. A oni robią forsę na ludzkim życiu. Nie przeżytym do końca. Słyszałaś o życiojadach?
– To bajki…
– Wcale nie! Oczywiście nie są potworami o paszczach otwierających się aż do podłogi. Wyławiają samobójców na wysokich piętrach, na moment przed skokiem. Wysysają z nieszczęsnego sinteta, który postanowił umrzeć, mizerne resztki energii – ostatnie krople. Potem zrzucają martwe ciało w dół. Albo wrzucają do kolektora nieczystości. A z energii – o ile tak to można nazwać – z tego, co wyssali, robią fałszywe ładowarki. I sprzedają je sintetom, których dla jakichś tam powodów pozbawiono kolejnej porcji. Energopolicja ściąga dolę z każdej transakcji!
Mówi jak człowiek, który od lat nie otwierał ust do nikogo – głosem rwącym się i ochrypłym, ale słowa, które nagromadził podczas długiego milczenia i tak wyrywają się na zewnątrz.
– A ci, którzy dostają po kilka ładunków za noc… – mamroczę.
– Ci to inna sprawa. Najczęściej dostają prawdziwą energię. Na przykład za jakiegoś ukaranego biedaczynę. Ale gdy człowiek otrzyma więcej energii, niż mu jej potrzeba, zaczyna umierać. Po kilku miesiącach nie nasyci się całą energią, jaką produkuje Zakład.
Przypominam sobie człowieka, który umarł na moich oczach w bramie. I Grigorija.
– Przecież to ty im płacisz… – nie poznaję swojego głosu.
– Sam im płacisz dodatkowymi porcjami, żeby ci służyli.
– Tak. Inaczej się nie da. Stacja transformatorowa… to zwykła podstacja energetyczna, która rozdziela energię na całe miasto. Wokół niej gromadzą się najwyżsi rangą funkcjonariusze policji energetycznej. Są zwykłymi sintetami. Potrzebują na każdą noc ponad sto energo. To samo dotyczy ich żon, krewnych przyjaciół… Ich doradców i popleczników. Pojmujesz. Sintetów przyłapanych na nielegalnych kombinacjach z energią pozbawia się pakietu, skazując delikwenta na powolną śmierć. A dilera puszcza się wolno. Ludzi od brudnej roboty, którzy – na przykład – prowadzą wagoniki kolejki linowej – przyzwyczaja się do multiporcji; to znaczy kilku porcji podczas jednej nocy. Szybko się przy tej pracy zmieniają. Tak naprawdę niczego nawet się nie dowiadują – umierają, a na ich miejsce bierze się drugich – i tak bez końca.
– Wiesz o tym wszystkim – i niczego nie próbujesz zmienić?!
Śmieje się, choć się nie uśmiecha. Nie rozchyla nawet warg. Nieprzyjemny widok.
– Ja chcę tylko, żeby centralna rozdzielnia pracowała normalnie. Żeby do domów sintetów szła energia. Straty są nieuniknione. Opór linii przesyłowych powoduje większe straty, niż całe to stado energetycznych hien i szakali. Tyle, że gdy zachodzę do miasta i przyłapuję jakiegoś dilera na gorącym uczynku, to go zabijam. I zabijam wszystkich, którzy brali w tym udział.
– Ale nas nie zabiłeś.
– Zrobiło mi się was żal. Od czasu do czasu mogę sobie pozwolić na taki luksus, żeby się nad kimś zlitować.
– A tych, których tu przywożą wagonikami, to ci nie żal?!
– Wtedy mogłem sobie pozwolić na to, żeby zmienić twój los. Ich losu zmienić się nie da. Co za różnica, żałuję kogoś, czy nie? – Urywa na chwilę i z trudem odzyskuje oddech. – Zapytasz, czemu pozwalam żyć tej całej bandzie, co narosła wokół stacji transformatorowej? Nie chodzi nawet o to, że gdy przepędzę albo unicestwię tych drani, pojawią się nowi… nie w tym rzecz! Sęk w tym, że najważniejszej zasady nie mogę zmienić ani ja, ani nikt inny. Zakład potrzebuje żywej energii i musi regularnie pożerać młodych i silnych. W świecie, w którym coś takiego jest możliwe, nie ma sensu troszczyć się o sprawiedliwość, albo o cokolwiek w tym guście.
Ściany drgają. Nie jest to dźwięk i nie zwykła wibracja. Mój rozmówca podnosi głowę: w Zakładzie wydarzyło się coś nowego.
– Co to jest?
– Przyjechała zmiana – mówi rzeczowo i włącza boczny ekran.
– Nie mam pojęcia, czego się spodziewać, ale widzę tylko zwykły grafik na ekranie – dziesięć zielonych słupków, jedne wyższe, inne niższe, a z boku skala z podziałką. Po prawej dysk podzielony na segmenty; trzy czwarte to zieleń, jedna piąta jest żółta i wreszcie wąski cienki pas ciemnej szarzyzny. Po ekranie… przebiegają pasma zakłóceń.
– No tak – mówi Zarządca, patrząc na ekran. – Sama widzisz – zielone pole to dzika energia, żółte to zwykła syntetyczna. Do pełnego doładowania brak pięciu procentów, ale to nic; bywało, że brakowało dziesięciu.
– Co to jest? – powtarzam, mimowolnie kuląc się na swoim krześle.
– Paliwo dla Zakładu – odpowiada sucho Zarządca.
– To ludzie?!
– Ty co, ślepa jesteś? To grafik. Dziesięć jednostek o ogólnej pojemności…
– To ludzie!
Kładzie mi dłoń na ramieniu. Ściska – czuję ból, ale wolę się nie ruszać. Jest w nim coś… obezwładniającego. Pozbawiającego odwagi.
– Ja wiem, że to ludzie – mówi szeptem. – Jak sądzisz, po co jeżdżę do miasta po godzinie energii? Patrzę na nich. Na szczęśliwych sintetów. I mówię sobie: ot masz odpowiedź na pytanie, po co to wszystko! Zapisuję ich radość na taśmie, przywożę do Zakładu i montuję program dla widowiska energii. Przeglądam te taśmy raz po raz i mówię sobie: oto cel tego wszystkiego! Zrozumiałaś?
– Jesteś bardzo nieszczęśliwym człowiekiem – mówię szeptem. Zęby mi dzwonią tak, że trudno mi to wymówić.
– Ja?
Zapada cisza. Słyszę, jak wibrują ściany. Gdzieś niedaleko zsypuje się piasek.
– Co z nimi… teraz się robi?
– Teraz przewoźnik zwala ich na taśmę transportera. Oni są senni i ogłuszeni. Nie pojmują, co się dzieje.
– Przewoźnik?
– Człowiek, który ich tu przywozi. Po sześciu minutach Zakład uruchamia wsteczny bieg kolejki i wagonik odjeżdża z powrotem ku miastu.
– Razem z przewoźnikiem?
– Owszem. Jeżeli odbiór przeszedł pomyślnie, przewoźnik znajduje w wagoniku dodatkowe pakiety.
– A jeżeli nie? Jeżeli w drodze… kogoś zagubiono? Nareszcie puszcza moje ramię.
– Wtedy przewoźnik nie dostaje nic.
No tak, Grigorij nie na darmo tak o mnie walczył. Do ostatniej chwili.
– A ludzie?
– Zmiana? Teraz jadą na transporterze. Za trzy minuty wylądują na rozkładaczu.
Zaciskam dłonie na podłokietnikach.
– I nic się nie da zmienić?
Siada obok mnie i obejmuje moje ramiona.
– Nic. Nic się nie da zmienić. Pamiętaj o dziesiątkach tysięcy ludzi, którzy…
– A niechby te wszystkie sintety wyzdychały! – Krzyczę ogarnięta nagłą furią. – Trupojady! Niechby się podławili tą cudzą energią…