Выбрать главу

– A ty sama? Twoja przyjaciółka? A wszyscy twoi znajomi, przyjaciele… rodzice?

Milczymy. Drżą ściany. Dopala się ogień w piecyku.

– Moja żona też była sintetem – mówi szeptem mój gospodarz. – Nigdy w życiu nie zrobiła nikomu nic złego. Nie można jej winić za to, że nie chciała żyć. Uczciwie się starała. Dla mnie. Dla naszego dziecka, które miało przyjść na świat…

– Masz… dziecko?

Ścianami Zakładu wstrząsają nieustanne dreszcze. Drobne, prawie niezauważalne. Wydaje mi się, że widzę ten transporter, jakby drgający z łakomstwa, obrzydliwy jęzor.

– Nie zdążyłem – mówi Zarządca. – Zdobyłem dla niej dodatkowy pakiet, ale za późno. Nie mam dziecka.

Wibracja narasta. Rytm jest urywany, kurczowy, jakby Zakład odczuwał nadchodzące konwulsje. Usiłuję coś powiedzieć, ale nie znajduję odpowiednich słów. Chciałabym się obudzić z tego koszmaru.

– Teraz transporter zwala ich na membranę – mówi Zarządca. – Słyszysz… ściany już tak nie dygoczą. – Przytula mnie nagle do siebie. Zapiera mi dech w piersiach. – Sintety nie płodzą dzieci. Prawie. Dawniej w mieście żyły miliony ludzi, teraz jest ich znacznie mniej. Niedługo nie będzie już nikogo nadającego się do… przeróbki na energię. Wtedy Zakład stanie tak czy tak, i sintety powymierają. Rozumiesz? Nie stanie się to jutro, ani pojutrze. Jest jeszcze czas. I ostatecznie każdy z nas kiedyś umrze, ale czy to powód, żeby skakać z wieży głową w dół?!

Wydaje mi się, że majaczy. Jego ręka coraz mocniej obejmuje moje ramiona. Przez cały ogromny Zakład niesie się ni to westchnienie, ni to konwulsja.

– Zaczęło się – mówi Zarządca. – Ruszył rozkładacz.

W głębinach Zakładu rodzi się nowy rytm. Moje zęby zaczynają dzwonić, jakby ogarnął mnie wielki mróz. Mocniej zaciskam szczęki. Trzęsie mnie. Mój pogromca wyczuwa te dreszcze, usiłuję się wyrwać, on jednak nie puszcza. Nieruchomieję.

– Niekiedy trwa to godzinę – mówi. – Wszystko zależy… Ale dziś pójdzie szybko. Sama zobaczysz.

W głębi Zakładu coś pęka z głuchym stukiem. Czuję, jak po każdym korytarzu i każdym szybie przeciąga wiatr. Muska moje policzki, poświstuje w szczelinach, gwiżdże ponuro poprzez kraty i w rurach. Porywa i niesie ze sobą strzępy żółtawego dymu. Jaśniej bucha ogień w piecyku. Z podłogi unosi się pył, tańczą nad nią maleńkie wiry.

Potem ogień w piecu przygasa. Przeciąg słabnie i zanika.

– Już po wszystkim – mówi Zarządca, puszczając moje ramiona.

* * *

Siedzę na szczycie odgromnika. Patrzę na dalekie góry. Pode mną kołysze się metaliczna platforma. Wspięłam się tu o świcie, a teraz słońce znika za horyzontem.

Lato. W górach dojrzewają jagody. Nigdy ich nie widziałam, znam je tylko z opowiadań Jasnego… Wciąż jeszcze nie mogę o nim nie myśleć. Ale wspominam go coraz rzadziej.

Po zachodzie słońca spuszczam się na dół. Okazuje się, że na dole czeka na mnie Zarządca. Smaruje tłuszczem zawiasy i przeguby odrażającej mechanicznej stonogi.

– Coś ty tam robiła?

– A bo co?

– Za każdym razem, jak tam włazisz, boję się, że już nie wrócisz – mówi Zarządca z powagą. – Że skoczysz.

– Jestem dzika – zmuszam się do uśmiechu. – Dzicy gardzą samobójcami.

Popycha stonogę i ta, chrzęszcząc stawami, rusza w głąb bocznego korytarza.

– Co to za stwór?

– Czyściciel. – Zarządca wyciera dłonie szmatką. – Chcesz, to ci pokażę coś, co cię rozweseli?

– Akurat… – sceptycznie marszczę brwi.

– No, w najgorszym przypadku cię zainteresuje. To co, idziemy?

* * *

Ponownie idzie przodem. Migocze zielonkawy wzór na jego kurtce. Wiem już, że to sensory – prawie jakby miał oczy na plecach.

Przyprowadza mnie do piwnicy. Jak inaczej jeszcze można nazwać podziemne pomieszczenie?

Otwierają się przed nami ciężkie żelazne drzwi – prawie tak wielkie jak te, przez które weszłam. Zarządca zapala latarnię, a ja otwieram gębę ze zdziwienia: przede mną otwiera się podziemny korytarz! Szeroki tunel wiedzie w głąb, na posadzce połyskują szyny, a na nich stoi wparta w ziemię żelaznymi buforami platforma na czterech kołach. Słychać szemranie wody – pod żelazobetonową konstrukcją, pod szynami płynie strumień.

– Nie potknij się – ostrzega Zarządca.

Podchodzę bliżej. Na platformie jest ogromny przezroczysty bęben postawiony bokiem jak wiewiórcze koło. Na błyszczących bokach coś miga. Zatrzymuję się.

– To drezyna na kulkowych mięczakach – mówi Zarządca.

– Na czym, proszę?

– To zdumiewające stworzenia. Lepsze od każdego mechanizmu. Spójrz tylko!

Przenosi latarnię bliżej. Przezroczysty bęben w jednej trzeciej pełen jest oleistej, gęstej cieczy. Do ścian to tu, to tam, poprzylepiały się wielkie, szare nagie ślimaki. Każdy ma na podeszwie narośle w postaci błyszczących niczym rtęć kulek.

– Potrafią rozwinąć ogromną szybkość – mówi mój gospodarz. – Parzą się tylko na lądzie. Tu, w kole, są same samce. A tu – otwiera pojemnik z boku – samice…

Zaglądam do pojemnika. Ciemno, niczego nie widać.

– Wyglądają tak samo, są tylko większe i różowe – mówi Zarządca.

– Po co to wszystko?

– A po to, że jeżeli samice wrzuci się do bębna z samcami, wszystkie natychmiast rzucą się w poszukiwaniu suchego miejsca. Koło jest tak skonstruowane, że wydostać się z wody mogą tylko z jednej strony – do przodu. Są bardzo ciężkie, a poruszają się szybko… i koło zaczyna się obracać. W tunelu drezyna rozwija ogromną szybkość. Nie ma w nim prawie zakrętów czy podejść. Szyny są gładkie. W drodze powrotnej masz już drugie, nowe pokolenie tych ślimaków – najważniejsze, żeby zaraz po przybyciu na miejsce spuścić wodę. I w porę porozdzielać samców i samice.

– A dokąd wiedzie ten tunel? – pytam z namysłem.

– Mój rozmówca zamyka pojemnik. Szczęka żelazna klapa.

– Po co ci to wiedzieć?

– Do Miasta – odpowiadam sama sobie. – Tak się tam dostajesz. Przecież nie w wagoniku.

– Chodźmy – odpowiada sucho Zarządca. – Pora spać.

* * *

Zakład żyje swoim rytmem, tak samo niezmiennym, jak zmiany nocy i dni. Zaczynam go odczuwać równie wyraźnie, jak sintet odczuwa dobę – okres pomiędzy dwiema kolejnymi godzinami energii. Czuję ten rytm, gdziekolwiek bym była. To takie buczenie, którego nie złowisz uchem, ale czujesz je skórą. Ruch mechanizmów, syk pary. Napięcie wciąż rośnie, dopóki na rampę odbiorczą nie przybędzie kolejna zmiana.

Zaczynam chyba rozumieć Zarządcę. Nienawidzę go – ale rozumiem. Żeby tu nie zwariować, trzeba widzieć zmienników nie jako ludzi, ale jako słupki na grafiku. Pełznie transporter, zrzuca jednostki paliwa na membranę; w tych chwilach zawsze stoimy z Zarządcą obok siebie. To nie jest przypadek. Obojgu nam trzeba mieć wtedy obok siebie żywego człowieka – jakiegokolwiek, ale żywego.

Zarządca mówi niewiele – zadaje raczej pytania. Nie mam ochoty na spowiedź, ale on zawsze jakoś potrafi rozwiązać mi język. Opowiadam o Ewie i o tym, jak pracowałam w charakterze piksela. O tym, jak graliśmy w ogarek, jakie słuchy krążą po mieście o życiojadach. O tym, jak raz zaszłam do sklepu muzycznego…

W ostatniej chwili gryzę się w język. Jeżeli opowiem o miłośniku bębenków Rimusie – nawet nie wymieniając jego imienia – to zechce go odszukać albo napuści na niego swoje gończe psy. Rimus to nić, po której można trafić do dzikich. A dzicy byliby wspaniałym paliwem dla Zakładu. Aleks, Maur, Lifter, głuchoniemy Loszka, Przepiórka z dwojgiem swoich dzieci…