Wyobrażam sobie ich na transporterze. Słupki na grafiku, nie ludzie. Jeżeli do Zakładu przywiozą choćby Przepiórkę, czy starego Rimusa, albo Jasnego, nie dowiem się o tym – drgną tylko ściany, zawieje wiatr… muśnie włosy na karku… i tyle.
– Co z tobą? – pyta Zarządca.
Z trudem otwieram zaciśnięte pięści.
– Nic – odpowiadam, jakby nic się nie stało. – Słyszałam… jeden człowiek mi mówił, że dawniej Zakład pobierał energię żywiołów. A potem żywioły się zbuntowały i Zakład się przeistoczył… Czy to prawda?
– Nie wiem.
– Jeżeli to prawda… Czy on nie mógłby przeistoczyć się jeszcze raz?
W odpowiedzi Zarządca obojętnie wzrusza tylko ramionami.
Śni mi się, że wszyscy oni żyją.
Śni mi się, że pośrodku połoniny wzniesiono stos pod ognisko ze zrąbanych do korzenia świerków – wysoki do nieba. Ogień płonie jak Słońce. Trzy rody tańczą Arkan całą osadą – położywszy dłonie na ramionach przyjaciół.
Widzę ich sylwetki na tle ognia. Mężczyźni tańczą ustawieni w krąg mocno chwyciwszy się dłońmi z toporami, a na ich barkach stoją kobiety, obejmując jedna drugą ramionami, a jeszcze wyżej wyrostki, dziewczynki i chłopaczkowie, których ciemnowłose główki niemal sięgają wierzchołków drzew.
Chcę, żeby ten sen trwał wiecznie. On jednak się urywa.
Korytarze Zakładu oświetlone są nierównomiernie. W niektórych króluje mrok. W innych ze szczelin wydobywa się czerwona poświata. Jeszcze w innych świeci sufit – nikłym, niebieskawym blaskiem. Gęsta mgła zalega niczym woda, sięgając kolan albo do pasa. Bywają i takie korytarze, które całe są zasnute mgłą – do tych staram się nie zaglądać.
Gospodarz właściwie nie ogranicza mojej wolności. Mogę łazić, gdzie chcę. Tylko dokąd miałabym łazić? Jasne, że z Zakładu się nie wyrwę. Próbowałam wiele razy; korytarze są kręte, w niektórych można się natknąć niespodziewanie na wyłaniające się z mgły odrażające mechanizmy lub jakieś urządzenia. Jedne stoją nieruchomo, podniósłszy żelazne manipulatory na wysokość moich oczu. Inne coś robią – bez sensu i pożytku, gdyby mnie kto zapytał. Pucują do połysku betonową posadzkę. Oczyszczają ściany. Filtrują powietrze, wsysając jedną rurą żółtawą mgłę i wypuszczając ją drugą, taką samą, tylko rozgrzaną. Darzę te żelazne stwory nienawiścią i obrzydzeniem…
Brakuje mi mojego bębenka. Brak mi rytmu. Niekiedy zachodzę do odległych korytarzy – obszernych i niemal nieoświetlonych – i tańczę. Śpiewam bez słów i wsłuchuję się w swoje ciało. Spod podeszew rozbryzgują się drobne kałuże, wzbija się mgiełka. Tańczę i na krótko staję się sobą – Łanią. Dziką. Silną. Spokojną. Tańczę w ciszy i mroku.
Tańczę tak chyba przez kilka godzin bez odpoczynku. Padam niemal na twarz ze zmęczenia i pragnienia – ale czuję się znacznie lepiej. Przestaję się bać spotkań z Zarządcą twarzą w twarz.
Zarządca siedzi u siebie w pomieszczeniu rozrządu. Mon – tuje najbliższe energetyczne widowisko. To jego jedyne zajęcie, które lubię obserwować. Siadam w kącie, na czarnym krześle, przyciągam kolana do brody i obejmuję je ramionami. Mój gospodarz udaje, że mnie nie dostrzega.
„Widowisko energii, dla was, kochani mieszkańcy miasta!" Litery mienią się czerwienią, zielenią i żółcią, tylko tło pozostaje białe. Wyobrażam sobie, jak piksele na krawędzi zamierają, odwróciwszy się ku słońcu białymi grzbietami i tylko niecierpliwie postukują bosymi stopami o kamienne płyty platformy – wybijają rytm. A środkowe – te, którym zawsze się dostaje najciekawsza i najtrudniejsza praca, tańczą, połyskując połami szat, i zmieniają, zmieniają, zmieniają barwy…
Patrzę jak dłonie Zarządcy – sprawne, niemal czarne, z długimi, haczykowatymi palcami – wystukują słowa na klawiaturze. Na ekranie pojawia się napis: „Dziecko – to twoja przyszłość! Musisz mieć dziecko!".
– To coś nowego – wyrywa mi się.
Zarządca marszczy brwi.
– Bez sensu. Strata czasu… Ale pomyślałem…
Ponownie kładzie dłonie na klawiaturze. Napis się zmienia. „Dziecko – to oznaka społecznej pozycji. To prestiż! Musisz mieć dziecko!".
– Zakładowi brak paliwa – mówię. – Trzeba hodować nowe dzieci. Na karmę dla Zakładu.
Nie reaguje na moją prowokację żadnym gestem czy słowem.
– Powiedz, czy ci… kontrolerzy, łowcy, energopolicjanci – wiedzą o tobie? Kim jesteś, co robisz, jak i gdzie żyjesz? Co możesz i czego nie możesz? Czy o tobie w ogóle ktoś wie?
– Piksel nie może dostrzec obrazu – mamrocze pod nosem mój rozmówca. – Tym ludziom z SINT-u dostępne są tylko fragmenty informacji, jedni wiedzą więcej, inni mniej – ale całej prawdy nie zna nikt.
– Co to jest SINT? – pytam, marszcząc brwi. Przypominam sobie opaskę do ładowania energią, przypominam sobie jej ucisk nad łokciem. Przypominam sobie, jak na skórze pojawia się wzór z liter… znikający po kilku godzinach. S. I. N. T.
– Stacja Impulsowej Niekomercyjnej Transformacji – mówi Zarządca manipulując dźwigienkami na pulpicie. – Niezbyt szczęśliwie dobrana nazwa… Ale tak jakoś wyszło, historycznie.
– Niekomercyjnej?
– Za pieniądze można kupić tylko fałszywą energię. Na prawdziwą można tylko zapracować. Jako piksel, robotnik, policjant, dyżurny, agent do specjalnych poruczeń… Zapracować. Nie kupić. Będziesz obserwować dzisiejsze widowisko?
Milczę.
– Mam coś dla ciebie.
Odchodzi na bok i otwiera podłużną niszę w ścianie. W pierwszej chwili wydaje mi się, że wyjmuje z niej trombitę. Nieruchomieję – i z trudem tłumię westchnienie rozczarowania.
To nie trombita. Dziwny, skórzasty materiał złożony w harmonijkę, jak składany wachlarz. Zarządca go rozkłada; po ciemnym polu rozbiegają się jaskrawozielone błyski.
– Sensory – mówi mój rozmówca. – Jak na mojej kurtce. To ekran sensorowy.
Ekran jest bardzo duży: nawet tylko na poły rozłożony przegradza niemal sterownię. Materiał przypomina w czymś żywą tkankę – przecinają go żyłki i drobniutkie naczyńka, jak wewnętrzną powierzchnię powieki. Dotykam go. Wydaje się delikatny i nietrwały, ale w rzeczy samej jest bardzo mocny.
– Przydatna rzecz – mówi Zarządca. – Możesz patrzeć na widowisko bez wychodzenia z pokoju. Możesz go nastroić jako zwierciadło. A możesz po prostu postawić jako parawan chroniący przed przeciągami.
– Dziękuję – rzucam obojętnie.
Znalazłszy się w swoim pokoju usiłuję nastroić ekran, ale jest chyba niesprawny. Udaje mi się znaleźć tylko trzy kanały – zwierciadlany [przeraża mnie widok wychudzonej, bladej twarzy w krzywym zwierciadle i dopiero po chwili pojmuję, że to ja sama], kanał widowiska energii [działa tylko w ciągu dwudziestu minut na dzień] i jeszcze jeden, odtwarzający wizerunek układu sensorów na kurtce Zarządcy. Wychodzi: gapię mu się na plecy, codziennie, co godzinę – i mimo wszystko nie wiem, czym on się zajmuje. Sensory przygasają, gdy on siedzi albo stoi, a migoczą nieco jaśniej, gdy się porusza. To wszystko.
Złożywszy ekran stawiam go w rogu pokoju. Sama wychodzę na środek, zamykam oczy i zaczynam tańczyć, przyspieszając nieustannie tempo ruchów.
Ponownie – któryż to już raz? – zmęczenie i przygnębienie oklejające mnie niczym lepka kora pękają i opadają, wypuszczając mnie ze swoich uścisków. Wraca mi odwaga. Znaczy – wróci mi i powodzenie…
Czuję się jak odgromnik. Żywy, tańczący odgromnik. Czekam na błyskawicę, przyciągam ją… i trrrach!
Błyskawica – myśl bezgłośna i niewidzialna – razi mnie tak, że niemal padam na ziemię. Widzę drogę do wolności. Taką prostą i oczywistą, że chce mi się płakać.