Która godzina? Na zewnątrz jest pochmurnie, czy słonecznie? Ile zostało do zachodu słońca? Potrzebuję, żeby najpierw było jasno, ale potem żeby szybko ściemniało…
Pochwyciwszy pod pachę ogromny, niemal nieważki ekran, puszczam się biegiem po korytarzach. Co i raz dopada mnie strach: wydaje mi się, że Zarządca umie czytać moje myśli na odległość. Dlatego gdy zza zakrętu wyłania się jego wysoka postać, nie czuję niemal zdziwienia. Tylko serce mi zamiera – raz stuka, i już.
– Dokąd się wybierasz? – pyta mój ciemiężyciel ze zwykłą obojętnością w głosie.
– Wypróbować ekran. – Pierwsza wymówka, która mi przychodzi do głowy.
– Biegając z nim po korytarzach?
– Chciałam…
– Idź do centralki.
– Ale ja…
– Marsz!
Nie znajduję w sobie sił na sprzeciw.
Może jutro, podpowiada mi moja nadzieja. Nie ma się co spieszyć. Nie trzeba ściągać na siebie jego uwagi, może wyczuć pismo nosem. Jest przenikliwy… już się w nim zrodziło podejrzenie.
Odwracam się i tonąc po kolana w tej żółtej mgle idę do rozdzielni-centralki. Może już ma mnie dość? Uznał mnie za zbyt kłopotliwą zabawkę? Może postanowił wysłać mnie na membranę… akurat dzisiaj?
W centralce jest pusto. Migają ślepe ekrany. Jeden płonie czerwienią. Straciłam rachubę czasu – zaraz powinno się rozpocząć widowisko. Oglądam się ku drzwiom. Zarządca został z tyłu. A może wcale nie zamierzał za mną gonić? Może zadowoli się tym, że będę siedziała w centralce jak w domowym areszcie? Stawiam zwinięty ekran pod ścianą. Podchodzę do pulpitu. Widzę klawiaturę i na poły starte zielonkawe litery na białych klawiszach.
Nie mam pojęcia, jakim sposobem przekazuje się na ekran program widowiska. Ale teraz, na kilka sekund otwiera się przede mną przyszłość…
Możliwe, że…
Nie trafiam palcami w niektóre klawisze, napis wychodzi więc nieco koślawy…
ZAKŁAD ISTNIEJE POŻERA ENERGIĘ LUDZI NIE WIERZCIE KONTROLEROM ENERGII I ŁOWCOM SZUKAJCIE SINT TO JA ŁANIA
Naciskam wielki klawisz z napisem „Enter". Nie wierzę niemal, że to możliwe, ale moje koślawe słowa wyświetlają się na ekranie. Natychmiast po tradycyjnym powitaniu: „Widowisko energii… "
W korytarzu słychać kroki.
Pojmuję, że już po mnie. Ostatecznie i na zawsze.
Rzucam się do ucieczki, chwytając ekran jak swoją ostatnią nadzieję.
Znikam za zakrętem w tej samej chwili, w której z drugiej strony – zaledwie dwadzieścia kroków ode mnie – pojawia się Zarządca.
Pędzę, jak nigdy dotąd nie biegłam. Zarządca potrzebuje paru minut na odkrycie mojej działalności artystycznej. A potem pogna za mną.
Słyszę jego kroki. W każdej sekundzie spodziewam się, że chwyci mnie za włosy.
Teraz trzeba skręcić. Drugi korytarz na lewo. A może trzeci? Zatrzymuję się. Tracę czas. Jeden z tych korytarzy to ślepy zaułek, a ja nie widzę przyszłości. Nie wiem, gdzie mam skręcić.
Kroki Zarządcy dźwięczą coraz bliżej. Na złamanie karku skaczę w pierwszy korytarz, na jaki się natykam. Przede mną kłębi się gęsta mgła.
Ślepy zaułek?
Automat-stonoga! Przeskakuję przez niego i daję nura w pierwszy korytarz z prawej. Teraz już wiem, gdzie jestem. Jeszcze sto kroków i będzie wylot ceglanego komina!
U podnóża żelaznej drabiny tracę jeszcze kilka sekund, żeby wsunąć zwinięty ekran za pas na grzbiecie. Mój prześladowca wypada zza zakrętu, kiedy stawiam stopę na pierwszym żelaznym szczeblu.
– Stój! Psiakrew!
Jeżeli ma pistolet, lub cokolwiek, co strzela, już po mnie. Zwinięty ekran mocno mi przeszkadza, obija się o plecy; żebyż choć się nie wysunął! Żeby nie spadł!
Wspinam się po żelaznej drabinie, na szczeblach zostają pewnie strzępy mojej skóry z dłoni. Niczego nie czuję. Gram w berka ze śmiercią. W górę!
Drabina się trzęsie. Mój prześladowca wspina się za mną. Albo nie ma pistoletu, albo chce mnie rozerwać gołymi dłońmi. Uwzględniając, że ma ode mnie znacznie więcej sił…
A… to się jeszcze zobaczy!
Dłonie robią mi się lepkie. Nie czuję bólu. Choćby nie wiem co, muszę się dostać na żelazną platformę. Wtedy będę miała szansę.
– Stój! Zabiję!
Prawie czuję jego dłonie na swoich kostkach. Przyspieszam. Kołysanie odgromnika, szczęk żelaznych szczebli, i mój własny ochrypły oddech rodzą rytm, łapię go i przymierzam się do niego, on zaś mnie podejmuje i niesie niby bystra woda.
– Idiotka!
Chyba się zmęczył. Nie za bardzo, ale się zmęczył. Nie zmniejszam szybkości. Teraz! Jeszcze odrobinę!
Otóż i on, żelazny luk. Podciągam się ostatni raz – i wypadam na żelazną platformę na ogromnej wysokości.
Słońce chyli się ku zachodowi. Leżące wokół góry wyglądają jak zęby ogromnej korony – zielony łańcuch, za nim błękitny, a daleko w głębi złocisto-dymny. Wiatr niesie zapach trawy i igliwia. Zamieram w bezruchu, jak odgromnik czekający na uderzenie błyskawicy…
– Stój, dziewczyno!
Widzę jego twarz w otworze luku. Jego oczy po raz pierwszy wychynęły ze szczelin i mogę zobaczyć ich barwę. Są jasnozielone.
Jednym rzutem wynosi swoje wielkie, potężne ciało na krawędź platformy. Cofam się. Dzielą nas dwa kroki, nie więcej.
– Stój – mówi on. – Posłuchaj, nic strasznego się nie stało. Popełniłaś głupstwo. Tylko tyle. Nie będę cię karał. Nie będę nawet…
Jednocześnie robi krok ku mnie – a ja cofając się, wyrywam zza pasa zwinięty ekran.
– Zatrzymaj się!!
Jego palce chwytają powietrze milimetr od mojej piersi. A ja już padam w tył. Lecę, a wiatr śpiewa mi w uszach.
– Łaniooo!!!
Wiatr mną miota, jakbym była pustą torebką po kanapce. Przewijam się raz, drugi, tracę orientację i mylę górę z dołem, ciemnieje mi w oczach… I na krawędzi świadomości rozwijam ekran.
Rrraz! Natychmiast przestaję lecieć w dół jak kamień. Potem ponownie nabieram szybkości. Widzę jak z trudem, pokonując opór powietrza rozchylają się zakładki i błony, jak nagle połyskują zielenią sensory, jak napina się każda żyłka i niteczka mojego skrzydła…
Poruszając rękami wyczuwam nośne żebra mojego skrzydła i łowię wiatr. To jedyne, co może mnie uratować. Wiszę na rozwiniętym skrzydle, wczepiam się dłońmi w szorstkie błonki i wciąż jeszcze spadam w dół…
A potem ostry poryw wiatru, niby podstawiona dłoń, przemienia upadek w lot ślizgowy.
Unoszę się w powietrzu jak ptak. Widzę świat z góry. Widzę góry, lasy i rzeki. Przez niezbyt szczelną powłokę chmur tu i ówdzie przebijają się promienie słońca – niczym świetlisty wachlarz rozpostartych palców. Nad głową barwne niebo, w dole kolorowa ziemia, migoczący zielonkawo ekran tuż nade mną – jakby skrzydełko ważki… Lecę…
Poryw wiatru unosi mnie w bok. Wprost na mojej drodze, w odległości niemal wyciągniętej ręki, wyrasta przede mną betonowy mur.
Ostro zmieniam kąt przechyłu skrzydła…
Podrzuca mnie w górę i przenosi nad ścianą – zgrzytają po betonie podeszwy moich trzewików. I znów spadam – tylko teraz jest pode mną rudawy, mizerny las…
Upadek ponownie przechodzi w ślizg. Teraz lecę prawie poziomo. Ułamek sekundy…
I wpadam na jakiś iglasty krzew.
Bardzo kłujący.
Skóra ma moich dłoniach jest porozdzierana do żywego mięsa. Twarz mam podrapaną, boli mnie głowa, na czole mam guza wielkiego jak jajo. Ale żyję. Jestem wolna!
Zakład jest gdzieś obok. Blisko. W kilka sekund po moim upadku wokół zalega cisza. Zwalnia moje serce. Ta cisza rodzi panikę i strach.