Biegnę całą sobą rwąc tę okropną watę głuchoty i po chwili zaczynam słyszeć chrzęst igliwia i gałęzi pod stopami. Własne serce. Ochrypły oddech. Wyszłam ze strefy antyrytmu. Oglądam się za siebie z tryumfem na twarzy.
Tylko po to, żeby zobaczyć przez gałęzie mizernego lasku, jak żelazna paszcza wrót – nie mogę patrzeć na nią bez dreszczu grozy – otwiera się, wypuszczając na poły ukryte w żółtawym dymie mechanizmy.
Zarządca śledził mój lot. Chce się upewnić, czy żyję. Automaty mają mu przynieść mojego trupa. Albo żywą, ale pozbawioną przytomności. Albo zauważą ruch, schwytają mnie, obezwładnią i przytaszczą z powrotem.
Pokonując ból wspinam się na najwyższe drzewo. I siedzę wysoko, przytulając się do pnia, otoczona kłującymi gałązkami.
Automaty są coraz bliżej. Rozstawiają się w półokrąg. Co chwila wyrzucają przed siebie swoje gibkie macki z sensorami. Jeden strąca ptaka w locie. Sypią się pióra, niby czarny śnieg.
Muszę się stać częścią pnia. Stopić się z nim w jedność. Ostygnąć, oddać drzewu całe ciepło… Drzewo, drzewo, uratuj mnie!
Jeden z automatów – kroczące urządzenie na trzech nogach z trzema szponiastymi manipulatorami – ogląda sąsiednie drzewo. Macki wyciągają się na dziesięć metrów w górę i przetrząsają gałąź za gałęzią. Lecą na ziemię szyszki. Przeszukawszy obiekt mechanizm kieruje się ku sąsiedniemu drzewu, temu, na którym siedzę ja.
Mam ochotę zawyć i rzucić się w dół. Spróbować ucieczki. Choćby spróbować! Ale siedzę – i dopiero teraz przypominam sobie, że tam, na dolnych gałęziach, została moja krew. Krew z poranionych dłoni.
I automat ją znajduje.
Jego sensory rozbłyskują wściekle zielonym ogniem. Wysuwa się antena – przekazuje sygnał Zarządcy? Macki – dwie – obejmują pień z obu stron. Powoli, niespiesznie, przesuwają się coraz wyżej. Przeszukują gałąź za gałęzią.
Przytulam się całym ciałem do pnia. – Jestem drzewem. Jestem jego częścią. W moich żyłach płynie żywica. Jestem nieruchoma. Zamieram…
Macka dotyka podeszwy mojego buta. Całą siłą woli wstrzymuję się od drgnięcia z odrazy.
Macka przesuwa się wyżej. Muska spodnie. Pełznie po pniu, obmacuje korę, dotyka mojej piersi.
Przestaję oddychać.
Przede mną pojawia się druga macka. Przez chwilę marudzi, a potem muska moją twarz.
Nie ruszam się. Jestem drzewem. Drzewu wszystko jedno, kto go dotyka. Z drzewem igra wiatr, po jego gałęziach łażą ptaki, dzięcioł dłubie w korze…
Macki spływają w dół z nieco gniewnym brzęczeniem. Momentalnie wciągają się w korpus mechanizmu. Kołysząc się na trzech nogach automat idzie ku następnemu drzewu.
Siedzę na gałęzi przez całą noc. Słyszę, jak automaty przeszukują las. Cały czas czekam, aż wrócą. Czekam, aż pojawi się Zarządca; poszukiwania ciągną się bez końca, przy świetle i po ciemku. W końcu automaty cofają się do Zakładu.
Boję się, że zostawiły wartownika, który zaczeka, aż zlezę z drzewa i wtedy mnie złapie. Dlatego siedzę na gałęzi do rana.
Rankiem las budzi się do życia. Rudy, jakby zardzewiały las. Drzewo, które dało mi schronienie, okrywa się rosą. Chciwie oblizuję każdą igiełkę. Potem zsuwam się w dół – ręce i nogi tak mi zdrętwiały, że niemal spadam.
Rosa – na moim ubraniu, twarzy, dłoniach… Rosa zmywa krew z mojej twarzy i rąk. Myję się rosą i ożywam. Jakby nie było tej strasznej nocy. Jakbyśmy po prostu przechadzali się po lesie z Jasnym…
A przecież Jasny został w osadzie trzech rodów! I może na mnie czeka? Może, jeżeli wrócę i opowiem wszystkim prawdę, on mi przebaczy?
Nie decyduję się na wyjście na otwartą przestrzeń. Kryjąc się za pniami podchodzę bliżej, widzę wzgórki rdzawej gliny i pozwalane na nie poszarpane bębny, połamane trombity, pogięte tamburyny. Cmentarz moich przyjaciół. Cmentarz naszych nadziei.
Rosa wysycha. Wstaje słońce. Do osady – pół dnia drogi. Jak mnie tam powitają? Co zobaczę, kiedy wrócę?
Siadam na trawie. Okropnie chce mi się jeść. I bardzo chciałabym odpocząć. Pragnę spokoju. Normalnego ludzkiego życia. Ognia w piecu. Rozmów. Widoku męskich i kobiecych twarzy. I dzieci; ogromnie mi brak tych natrętnych, wiecznie się kręcących pod nogami hałaśliwych dzieciaków, których pełno jest w całej osadzie!
A jeżeli automaty trafiły i tam?
Zarządca niczego mi nie mówił, choć wielokrotnie go o to pytałam. Te słupki na ekranie, ta wibracja ścian, ten wiatr w korytarzach Zakładu… Może wszystkie trzy rody trafiły już tam? Dzieci też?
Pojmuję, że to niemożliwe. Za każdym razem przed pochłonięciem, przyjeżdżał wagonik z Miasta.
Z Miasta.
Co pomyśleli ludzie przeczytawszy na ekranie moją wiadomość? Błąd programu, awaria, przekłamanie na stykach? Przecież nie można winić pikseli – wszyscy działali zgodnie z poleceniami słyszanymi w nausznikach.
„Szukajcie SINT…” Mogłam poradzić im coś mądrzejszego. „Nie wierzcie kontrolerom, łowcom…” A skąd niby mają wiedzieć, kto jest łowcą, a kto nie?
Muszę się dostać do miasta. Nie do osady – lecz do miasta. Dlaczego ta prosta myśl nie objawiła mi się wcześniej? Trzeba uprzedzić dzikich. Uratować tych, których się jeszcze da…
Powinnam im powiedzieć, jak jest naprawdę. Oni przecież nic nie wiedzą! Może dojdą do wniosku – oni, nie ja! – że Zakład trzeba unicestwić za wszelką cenę. Zbierzemy wtedy ogromny tłum, przyjdziemy pod ściany Zakładu i… zwyciężymy?
Wstaję – i zatrzymuję się, wtulona w żywiczny pień. Do osady będzie pół dnia drogi. A do miasta? Jak się dostanę do miasta? Przecież dzielą mnie od niego nieprzebyte góry…
Strasznie chce mi się spać.
Idę przed siebie i patrzę pod nogi. Znajduję trochę jagód i grzyby, które mi kiedyś pokazywał Jasny. Jem wszystko, jak leci i na surowo. Natychmiast zaczyna mnie mdlić. Żebym się tylko nie otruła…
Słyszę strumień. Podchodzę bliżej. Strumień jest spory, szerszy od tego, na którym kiedyś ścigaliśmy się z Jasnym po lodzie… Znów te przeklęte wspomnienia!
Kładę się na brzuchu i piję jak zwierzę. Stękam z zadowoleniem. Potem zamykam oczy.
Wszystkie moje nieszczęścia biorą się z tego, że chcę za wiele. Nie dość mi tego, co jest. Chciałam czegoś więcej – i polazłam na wieżowiec, do dzikich. Chciałam czegoś więcej – i poszłam zaatakować Zakład. A przecież miałam wszystko – miłość i…
Do wody wpadają łzy.
Strumieniem płynie na poły zanurzony w wodzie ułamany fragment pnia z jedną jedyną gałęzią. Sama nie wiedząc dlaczego, chwytam za koniec gałęzi i przyciągam drewno do brzegu.
Kawałek pnia. Dokąd płynie?
Puszczam gałąź. Drewno płynie dalej, niespiesznie, majestatycznie i za zakrętem niknie mi z oczu.
Dokąd zmierza ta rzeczułka?
Z jakiegoś powodu myśląc o tym odczuwam podniecenie. Muszę przypomnieć sobie coś bardzo ważnego. Siedzę prawie przy samym Zakładzie, choć powinnam jak najszybciej się stąd zmywać – może się włączyć antyrytm, automaty mogą ruszyć na jeszcze jedno przeszukanie okolicy… a drugi raz nie da się ich oszukać!
Czemu nie gnam gdzie oczy poniosą, w góry?
Szmer strumienia. Przypominam sobie, gdzie ostatnio słyszałam taki szmer. W tunelu, gdzie stoi drezyna napędzana przez te ślimaki!
A podziemny korytarz wiedzie wprost do Miasta…
Skradam się przygięta i przemykam wzdłuż brzegu, jakbym się przymierzała, jak to jest być rzeką. Zakład jest coraz bliżej. Korony rudawych sosen, pod którymi można wszystko ukryć, są coraz rzadsze. A Zarządca ma w swojej centralce ekrany do obserwacji terenu.
Potem widzę drewno, które ugrzęzło na zakręcie i natychmiast się domyślam, co powinnam zrobić.