Woda jest lodowata. Ale w nie takiej już pływałam. Tak jak stoję, w ubraniu włażę do strumienia, który zdążył już stać się niewielką rzeczką i kładę się na pniu, obejmując go ramionami. Pień obraca się wokół podłużnej osi i zanurza mnie w wodzie.
Wydostaję się na powierzchnię burząc muł na dnie. Znajduję na brzegu pustą wewnątrz, giętką łodyżkę. Przecinam ją zębami i robię z niej rurkę. Ponownie kładę się na wodzie, obejmuję pień i oddycham przez rurkę.
Pniak przez chwilę się namyśla, ale w końcu wolno rusza z prądem. Płynie – a ja pod nim. Główny nurt rzeczki jest dostatecznie głęboki, żeby nie wlec mnie po dnie.
Drewno wypływa na otwartą przestrzeń. Przez błonkę wody widzę zbliżające się mury Zakładu. Mam nadzieję, że na małym ekranie nie da się zobaczyć moich wczepionych w drewno dłoni… Pokryte są mułem, czarne i mają barwę mokrej kory… i są kurczowo zaciśnięte. Zimno. Ledwo wytrzymuję.
Rzeka wpływa do specjalnie zrobionej dla niej rury. Robi się ciemno. Rozluźniam chwyt, puszczam pień i wstaję.
Woda sięga mi do pasa. Jest lodowato zimna. Uwolnione od mojego ciężaru drewno płynie dalej i grzęźnie na stalowej kracie.
No przecież! Ślizgając się po lepkim dnie rury podchodzę bliżej. Krata jest stara i w kilku miejscach przeżarła ją rdza. Nie widzę, co jest za nią – wodę zmącił muł i piach, które sama poderwałam z dna. Ale kratę można wyłamać, trzeba ją wyłamać – ona, krata, zamyka mi drogę do miasta!
Chwytam jeden z prętów, zapierając się jednocześnie nogami o drugi. Raz, dwa… trzyyyy!
Pręt lekko się wygina. Ale za to cała krata zrywa się nagle z zawiasów i pada na mnie, wgniatając mnie w wodę. Krztuszę się i parskam.
Pień powoli i majestatycznie płynie naprzód. Trzymam się go i płynę dalej. Nie mam pojęcia, co mnie czeka dalej – oprócz drezyny i kulkowych ślimaków.
Widzę nad głową szyny. Konstrukcja z żelazobetonu. Chwytam i podciągam się resztkami sił. Jeszcze centymetr… Wysuwam nad szyny głowę, potem ramiona, a potem sama walę się na nie niczym wielka ryba.
Wszystko.
W tunelu panuje półmrok. Drezyna stoi, gdzie stała. Poziom cieczy w szklanym kole jest nieco niższy niż za mojej poprzedniej wizyty. Samce kulkowych ślimaków, podługowate szare cienie, drzemią przyssane do matowego szkła.
Zostawiając za sobą kałuże podbiegam do zbiornika na ścianie. Podnoszę wieko. Wygląda że i damy są na miejscu. Trzeba by tylko dolać nieco cieczy do koła.
Tuż obok, w skrzynce bez zamka, znajduję wiszący na sznurku czerpak. Nabieram cieczy ze zbiornika dla samic. Ciecz jest ciężka, bardzo ciężka. Polewam nią ślimaki w kole – natychmiast się ożywiają. Tym samym czerpakiem usiłuję łowić samice, te jednak ześlizgują się z krawędzi i spadają z powrotem do swojego zbiornika.
Szukam w skrzyni jakiegoś bardziej poręcznego czerpaka i znajduję noktowizor z jednym pękniętym szkiełkiem. Dar losu. Wygląda na to, że szczęście znów mi sprzyja. Straciwszy cierpliwość zaczynam łowić samice dłonią. Okazuje się, że wcale nie są niemiłe w dotyku i bardzo piękne – duże i różowe. Mimo woli zaczynam się zastanawiać, jak się je wpuszcza do zbiornika z samcami. Po kolei, czy wszystkie naraz?
Przechodzę do koła. Liczę samce. Jest ich z pół setki. Samic powinno być więcej – czy mniej?
Zasycha mi w gardle. Nie mogąc wytrzymać nabieram dłonią wody ze strumienia i piję. Ponownie wyławiam samice, liczę je i układam wprost na platformie drezyny. Próbują się rozłazić. Łapię je jedną za drugą i wrzucam do koła.
Ciężka ciecz zaczyna się kotłować i na jej powierzchni pojawiają się bąble – jakby wrzała. Niemal pionowo wypływa na powierzchnię samiec, a za nim różowa samica. W następnej sekundzie wszystkie ślimaki cała masą napierają na ścianę koła. Nakrywa je fala cieczy, one znów wspinają się wyżej i ponownie nakrywa je fala. Koło się obraca.
Ale platforma stoi w miejscu.
Biorę się w garść. Wkładam noktowizory i uważnie oglądam drezynę. No jasne, żeby koło sprzęgło się z systemem napędu, trzeba je opuścić. Oto odpowiednia dźwignia.
Dźwignia się nie poddaje. Łamię paznokcie. Koło ze ślimakami obraca się coraz szybciej, grzechocze coraz głośniej, w każdej chwili może się tu pojawić Zarządca… Uch! Dźwignia szczęka z wysiłkiem. Koło opuszcza się niżej, sprzęgają się zębate tarcze, napina się łańcuch… Drezyna rusza z miejsca.
Przez kilka chwil stoję i patrzę, jak oddala się nasyp. Jak żelazne wrota Zakładu odpływają w dal. Grzmot kół odbija się od glinianych ścian tunelu. Ślimaki jak oszalałe rwą po śliskiej ścianie. Błyszczą rtęciowe kulki na ich podeszwach. Koło się obraca, ślimaki znów nikną pod wodą, ponownie wyłażą na suche miejsce… a drezyna mknie coraz szybciej.
Kiedy światło w tunelu gaśnie ostatecznie, po raz pierwszy spoglądam przed siebie. W noktowizorze wszystko jest bure i czerwonawe. Widzę ściany tunelu i ginące gdzieś w przedzie szyny.
Im dłużej patrzę naprzód, tym bardziej ulegam złudzeniu, że połknął mnie ogromny wąż. A ja ślizgam się jego przewodem pokarmowym. Wyrastające gdzieniegdzie ze ścian korzenie wyglądają jak żebra. Odwracam się. Siadam na wytartej skórzanej poduszce, plecami do kierunku ruchu. Zdejmuję okulary.
Pachnie wilgocią i pleśnią. Mam mokre ubranie i teraz marznę. Obejmuję ramiona rękami. No proszę. Wszystko się udało, teraz tylko jeszcze troszeczkę…
Ślimaki pomykają po szklanych ścianach, błyskają kulkami na podeszwach, pragną przedłużyć rodzaj. A ja mknę przez mrok podziemnego korytarza. Co mnie czeka w mieście?
I tak usiłując zachować resztki ciepła zapadam w płytką drzemkę. Budzi mnie szczęki szarpnięcie. Kurczowo chwytam za poręcz.
Drezyna gdzieś skręciła.
Co tam szczęknęło pod kołami. Była tam jakaś strzałka, rozwidlenie dróg, czy tylko mi się wydało? Może po prostu na szyny spadł jakiś kamień?
Rozjazd.
Widzę rozwidlenie, mówił Głowacz. Kto był mądrzejszy, on z tymi swoimi prawdopodobieństwami, czy Wilcza Matka, zawsze widząca przed sobą jeden cel i jedną jedyną drogę? Głowacz jest martwy. Ale i Wilcza Matka też już nie żyje. Kto mi teraz powie, co robić?
Zasypiam. Jestem koszmarnie zmęczona – podczas nocy spędzonej na gałęzi nie zmrużyłam oka. Trzęsą mną dreszcze i wszystko mnie boli.
Drezyna jedzie i jedzie. Jak długo tak jeszcze? Wagonik kolejki linowej pełznie prawie całą dobę. Ale on jedzie nie po prostej i porusza się wolniej.
Śpię, trzymając się poręczy. Śni mi się jakaś młoda kobieta. Prowadzi mnie za rękę. Jestem malutka. Byłam wtedy dzieckiem; niedobrze, że pamiętam te czasy dość mętnie. Same urywki. I oczywiście nigdy mi się nie śnią rodzice.
Chcę zobaczyć twarz tej kobiety. Jest za wysoko. Przez cały czas coś odciąga jej uwagę: odwraca się ode mnie oglądając witryny, lub natyka się na znajomego i długo z nim rozmawia, a ja wspinając się na palce usiłuję zajrzeć jej w twarz. W końcu tracę cierpliwość i tupię nóżką: mamo, spójrz na mnie!
Drezyną znów coś wstrząsa, budzę się i chwytam za poręcz. Jeszcze jeden rozjazd? Czy może to część snu? Ślimaki tak się rozpędziły, że wiatr gwiżdże mi w uszach a kurtka niemal wyschła…
W przedzie pojawia się jakieś światło. Podrywam się na nogi: Ileż w końcu przespałam?!
Drezyna zwalnia i podjeżdża do ziemnego nasypu. Wpada na bufory, zbijając mnie prawie z nóg. Szczęka dźwignia i szklane koło unosi się w górę – ślimaki wciąż jeszcze gnają przed siebie, ale część napędowa już się odłączyła.
Zeskakuję z drezyny. Widzę otwarte wrota. Widzę człowieka z latarką w ręce. Kto to jest? Kto mnie tu wita?