– Najeździłaś się? – pyta znajomy głos.
Zarządca świeci mi w twarz latarką.
– Łanio, czy ty mnie uważasz za idiotę? Myślałaś, że pokazałem ci to miejsce po to, żebyś mogła bez trudu uciec? Tam jest labirynt! Pułapka dla durniów!
Uderzam go w twarz. Usiłuję uderzyć. On z łatwością blokuje mój cios i odrzuca mnie, nieomal łamiąc mi rękę. Z ledwością utrzymuję się na nogach.
– Mało ci ludzi, których już zakopano pod ścianami? Przywiedziesz tu innych?
Na ułamek sekundy przed oczami robi mi się bardzo jasno. Odlatuję wstecz i uderzam tyłem głowy o ścianę. Ciepła krew z nosa zalewa mi wargi i podbródek. Dopiero wtedy orientuję się, że on mnie uderzył.
Osuwam się po ścianie. Padam na ziemię. Pokonałam Wilczą Matkę, ale on jest dla mnie za silny. I jego moc jest innego rodzaju.
Idzie ku mnie. Widzę, jak miękko stąpają po pomieszanym z gliną żwirze jego buty. Chcę zamknąć oczy, ale zmuszam się, żeby patrzeć.
Pochyla się. Bierze mnie za kołnierz. Podciąga wyżej… i nagle bierze mnie na ręce.
Żelazne drzwi zamykają się za jego plecami. Ponownie trafiam do Zakładu. Ponownie czuję odrażający zapach żółtej mgły. Ponownie słyszę nienawistny rytm – dudnienie i huk na granicy słyszalności.
Zarządca niesie mnie bez słowa. Niesie tak ostrożnie i delikatnie, jakbym była jego największym skarbem.
Pojąc mnie słonawą wodą opowiada, jak w młodości ścigał się w tunelach pneumatycznych. Okazuje się, że przed wieloma laty był w mieście system transportu pneumatycznego: wewnątrz wąskich naziemnych i podziemnych tunelów przemieszczano ładunki za pomocą powietrza pod ciśnieniem. Zuchwali chłopcy i niemniej zuchwałe dziewczęta latali po tych tunelach na samodzielnie wykonanych skrzydłach i powietrznych deskach ślizgowych – jak zrozumiałam, właśnie tam, w tych pneumatycznych tunelach zrodziła się sztuka lotu, którą później opanowali dzicy mieszkańcy wieżowców.
A Zarządca, który jeszcze wtedy nie był Sercem Zakładu, latał razem z nimi.
Było to niebezpieczne, znacznie bardziej niebezpieczne, niż dzisiejsze loty dzikich. Pneumonauci – a było wśród nich wiele dziewcząt – często ulegali kontuzjom, a nawet ginęli, pękały im bębenki i broczyli krwią z nosów. A jednak się ścigali – latali w wąskich tunelach, na ułamek sekundy wyprzedzając kupę lecących za nimi worków czy paczek, zawsze z wiatrem w zawody, zawsze starając się wygrać za wszelką cenę – a zwycięzcą zostawał ten, który docierał do mety pierwszy bez skaleczeń czy złamań.
Zarządca opowiadał mi wszystko ze szczegółami: jak robiono skrzydła, jak wygładzano ślizgowe deski, jak to wszystko razem działało – a ja doskonale wiedziałam, że nie kłamie. On rzeczywiście tam był i przeżył. I latał najpewniej jako jeden z pierwszych.
Leżę i słucham. Nie zadaję żadnych pytań. Nie mogę mówić: mam silną gorączkę, głowa ciąży mi jakby była odlana z ołowiu, z oczu płyną mi łzy – wcale nie dlatego, że płaczę. Po prostu łzawią mi oczy. Wszystkie moje rany i zadrapania się zaogniły – on smaruje je jakąś maścią. Poi mnie i karmi łyżeczką. Nosi mnie na rękach do wygódki. Nie mam sił na sprzeciwy. I co bym zresztą bez niego zrobiła?
– Ekran w zasadzie nie powinien był wytrzymać. Po prostu złapałaś odpowiedni wiatr. To bardzo trudne i rzadkie.
Zaraz zapyta, kto mnie tego nauczył. Nie powiem, nawet gdyby mnie wziął na męki.
Ale on o nic nie pyta. Opowiada, wciąż tym samym beznamiętnym głosem, że najtrudniejszy był nie start, a finisz. I długo opowiada mi o dziewczynie, która tak uporczywie usiłowała go zawsze wyprzedzić, że niekiedy podejmowała szaleńcze ryzyko.
– Zginęła? – pytam ochrypłym głosem.
– Nie, coś ty! Potem… wyszła za mąż. Urodziła chyba dziecko, dziewczynkę.
Milknie.
Jego dłoń spoczywa na moim czole. Nie mogę jej zrzucić. Jej dotyk koi ból.
– Pamiętasz swoich rodziców?
Mniej więcej o to samo pytał mnie kiedyś Rimus. Stary Rimus, ze sklepu z instrumentami perkusyjnymi.
– Pamiętasz?
– Mgliście…
– Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że ta dziewczyna… została potem twoją matką. Jesteś do niej podobna.
– Naprawdę?
– No… tak. Od razu to zauważyłem, kiedy zobaczyłem cię na tamtym śmietniku… obok tych dilerów. Nienawidzę tych bydlaków!
– A twoja żona… – ciężko mi mówić. – Ona… nie ścigała się w pneumotunelach?
– Nie, była typową sintetką… Cichą. Nieśmiałą. Ta dziewczyna z tunelu była jak trawa, która przebija się przez asfalt. A moja żona była jak kwiatek na otwartej przestrzeni.
Milczę.
Obejmuje mnie. Przytula do siebie. Słyszę jego serce.
– Wiesz… kiedy się ścigasz w tunelach pneumo, bardzo ważne jest, jaką o sobie śpiewasz pieśń. W końcu nie wszystko zależy tylko od szybkości reakcji, czy umiejętności. Bywało, że i doskonale wyćwiczonych rozmazywało o ściany jak pierogi – razem z ich reakcjami. Ale ważny był wybór pieśni. Wierzysz mi?
Myślę. Głowacz śpiewał o sobie, gdy polował albo walczył. I Wilcza Matka chyba też.
– A ja miałem bardzo prostą piosenkę – mówi Zarządca. – Taką, która nigdy mnie nie zawiodła.
Wcale mi się nie spieszy, żeby uwolnić się z jego rąk. Może dlatego, że zupełnie już osłabłam. A może po prostu nie chcę.
Zarządca zaczyna ni to śpiewać, ni to recytować przeciągle i melodyjnie:
– Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr, wszystkim na opak, kochał go świat. Raz-dwa-trzy, po wszystko sięgaj, nigdy nie pękaj… Raz-dwa-trzy, nigdy nie pękaj…” I tak dalej… – Urywa, trochę wstydliwie.
Piosenka dziwna i trochę śmieszna. Nigdy wcześniej jej nie słyszałam, ale z miejsca zapada mi w pamięć: „…nigdy nie pękaj… Raz-dwa-trzy, nigdy nie pękaj…” Łapię się na tym, że powtarzam słowa samymi wargami.
Zarządca lekko rozluźnia uścisk rąk. Patrzy na mnie z góry.
– Nie zostawiaj mnie, Łanio – mówi bardzo cicho. – Jesteś ostatnią radością w moim długim, niedobrym życiu. Nie uciekaj ode mnie. Bardzo cię proszę.
Śni mi się, że lecę w sprężystym potoku powietrza wzdłuż mrocznego tunelu. Na ścianach płoną jaskrawo żółte lampy, które szybko zlewają się w ruchu i przeistaczają w dwie jasne smugi z prawej i lewej strony. Na wirażach deska-skrzydło zgrzyta o ściany, wyrywając z nich snopy iskier. Przypomina to trochę mój wyścig z Jasnym po zamarzniętym strumieniu, ale jest znacznie bardziej niebezpieczne.
Wiem, że wyprzedzam rywala o kilka setnych sekundy; dyszy mi w kark, a gdy przelatujemy obok kolejnej lampy, widzę na ścianie jego cień.
– Nie dogonisz mnie!
Wiem, kim on jest. Ale nie pozwolę mu się jeszcze raz pojmać. Niech sobie śpiewa tę swoją piosenkę do zachrypnięcia.
– Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr…
Chwytam strumień powietrza, próbuję stać się jego częścią i dotrzeć do mety najkrótszą drogą. Niekiedy strumień podrzuca mnie pod sklepienie, niekiedy opuszcza do samej betonowej posadzki, ale gdy dotknę jednego lub drugiego, natychmiast stracę szybkość. Lecę oszalała lotem, miganiem świateł, wolna i swobodna…
I nie wyrobiwszy się na zakręcie, uderzam w ścianę.
Budzę się oblana zimnym potem. Wokół mnie jest beton, żelazo i zamknięte drzwi.
Jestem w więzieniu.
Wagonik kolejki linowej przybliża się do wejścia na transporter. Widzę jego dach – daleko w dole.
Wagonik wjeżdża do tunelu. Mam sześć minut, zanim przewoźnik wyprowadzi zmianę i zanim automaty odbiorcze porównają zielone słupki z innymi, wysłanymi z SINT-u przy załadunku. Załadowano tylu to a tylu ludzi – wyładowano tyle to a tyle jednostek paliwa o ogólnej pojemności takiej to a takiej, zabezpieczającej tyle to a tyle procentów obciążenia rozkładacza. Jeżeli cyfry się zgodzą, przewoźnik odjedzie z powrotem, pieszcząc przenośny akumulator, w który załadują mu kilka porcji. Jeżeli nie – odjedzie bez akumulatora. Tak czy owak, zostanie mi pięć minut do powrotnej odprawy wagonika.