Rzucam w dół linę. Leci rozwijając się w locie i na koniec zwisa, sięgając niemal wylotu tunelu. Bardzo długo obliczałam jej długość – nie mogę dopuścić do tego, żeby zobaczył ją przewoźnik wagonika. Zostały cztery minuty. Ostrożnie spuszczam się z wąskiego parapetu, na którym przesiedziałam kilka godzin, i przebierając rękami odpycham się nogami od ściany, zaczynając zejście.
Udało mi się prawie całkowicie odzyskać siły po chorobie. Prawie. Sekundy biegną, a ja opuszczam się metr za metrem coraz niżej. Powiązałam na linie supły i według nich oceniam odległość. Staram się oddychać jak najciszej, ale serce wali mi w piersi niczym młot.
Dotarłszy do ostatniego, największego węzła, zatrzymuję się. Wiszę na odchylonej od pionu ścianie Zakładu, wprost nad wejściem. Metr pode mną nikło połyskuje lina nośna wagonika. Buczy generator – zasadniczo pracuje niemal bezgłośnie, ja jednak podczas wielu spędzonych w Zakładzie dni nauczyłam się odróżniać jego głos pośród wielu innych. Do odjazdu wagonika pozostały pojedyncze sekundy, zmiana zaraz zejdzie na taśmę ostatniego transportera…
Słyszę cichy dziewczęcy głosik:
– A teraz dokąd?
– Na taśmę – mówi miękki, prawie pieszczotliwy głos, to oczywiście przewoźnik. – Tam jest ruchoma droga, sama zawiezie was dokąd trzeba.
– A dokąd trzeba?
– Sama zobaczysz! Ja po prostu muszę wracać, tu wszystko jest wyliczone w czasie, sama rozumiesz…
Jego ostatnie słowa zlewają się ze stukiem drzwi kabiny. Pot leje mi się po plecach. Darujcie, chłopcy i dziewczęta, dziś niczego nie mogę dla was zrobić! Wybaczcie mi!
Lina drga. Z tunelu wylania się dach wagonika. Zamarudziwszy tracę bezcenną sekundę i już wyjeżdża karetka – jeżeli zeskoczę teraz, nawinie mnie na blok. Jedyne co mi zostaje, to odczekanie kolejnej sekundy i wtedy…
Rusza transporter. Ścianami Zakładu wstrząsa ledwo odczuwalna wibracja – rozkładacz szykuje się do rozruchu. Kiedy karetka wyjeżdża spode mnie, rozluźniam chwyt i miękko zeskakuje na dach kilka centymetrów od liny nośnej.
Jakkolwiek staram się tego uniknąć, rzuca mną do tyłu. Wagon lekko się zakołysał. Czy przewoźnik mógł tego nie zauważyć? Zaraz wrzaśnie: „Maszyna stop! Sprawdźcie, co z dachem!".
Blok skrzypi. Padam na dach wprost pod liną – twarzą w dół, nogami w stronę zakładu. W kabinie przewoźnik z pewnością patrzy pytająco w dach. Czy przyjdzie mu do głowy, żeby podnieść luk i sprawdzić?
Skrzyp się urywa. Karetka wchodzi w rytm roboczy: bloki toczą się po linie jak przewrócone koła po przewróconych szynach. Wagon lekko się kołysze. Przewoźnik milczy. Leżę i usiłuję stać się płaską jak chusta. Zakład z każdą chwilą odpływa w dal.
Podczas ostatnich dni naruszyłam ustaloną z Zarządcą tradycję wspólnego odbioru zmiany. On wie, że teraz, gdy przyjeżdża wagonik z miasta, kryję się w mrocznych korytarzach i zaszywam gdzieś w mroku. Niech mnie teraz poszuka: w zwykłych skrytkach, w podziemnym tunelu, na platformie odgromnika. A ja tymczasem będę już daleko…
Odwracam lekko głowę.
W górach już jesień. Widzę sine, zielone, różowawe łańcuchy. Widzę ten ogromny świat takim, jakim go widzą najbardziej śmiałe z ptaków.
Widzę sznury przewodów na prawo od podniebnego szlaku kolejki, po których płynie do miasta energia. Na prawo i na lewo od linii ciągną się czerwono-żółte zbocza porośnięte krzakami. Bardzo, bardzo długo zasiedziałam się w Zakładzie…
Ale wyrwałam się na wolność!
Słońce opada ku zachodowi. Jeszcze jest ciepło. Dach wagonika jest prawie gorący – był w drodze cały dzień, nieźle się nagrzał, a podczas sześciominutowego przestoju w tunelu nie zdążył się ochłodzić. Od karetki ciągnie zapach smaru. A z dołu unosi się woń gór, lasu, liści i igliwia.
Dlaczego ludzie nie mogą żyć w pokoju i ciszy jak góry wokół? Wszystko na świecie jest energią. Spalane drwa oddają energię Słońca, którą jako drzewa gromadziły przez całe życie. Ludzie żyją grzejąc się przy ogniu, żywią się świeżą dziczyzną albo bezpłatnym makaronem, ale energię czerpią z zupełnie innych, niekiedy bardzo dziwacznych źródeł; tak mniej więcej mówił Zarządca. Nawet nie zapytałam, jak ma na imię. Przecież z pewnością jakieś ma. Nie powiedział, a ja się nie domyśliłam, żeby zapytać…
Słyszę, jak przewoźnik łazi po kabinie. Ciepły dach wagonika szybko się ochładza, ale mimo wszystko wciąż się czuję, jakbym leżała na patelni. A on w każdej chwili może podnieść luk i mnie zobaczyć.
Oglądam się na Zakład: w świetle zachodzącego słońca widzę tylko jego zarysy, straszne zarysy betonowego sarkofagu. Pora przedostać się nieco niżej.
Szykowałam się do ucieczki od wielu dni i nocy. Obserwowałam wagoniki. Wiem, że są tylko dwa i kursują kolejno. Kiedyś załadowano mnie do jednego z nich. Drugi – właśnie ten – różni się od tamtego jedynie tym, że pod dnem ma wielkie żelazne uchwyty.
I na nich właśnie oparłam swoje rachuby.
Oczywiście niełatwo będzie przetrwać całą drogę siedząc na żelaznym uchwycie pod wagonikiem. Ale trafiały mi się już i noclegi na drzewach – czyżbym nie mogła wytrzymać doby na żelaznej rurze? Teraz nie zima, a prawie lato – choć noce jeszcze bywają chłodne. Mam ze sobą rzemienie i karabińczyki – mogę się i przywiązać i nawet pospać. A najważniejsze, że tam, na dole, nikt mnie nie znajdzie. Nawet jeżeli przewoźnik zacznie specjalnie przeszukiwać wagon, pod dno nie uda mu się zajrzeć, komu zresztą przyszłoby to do głowy?
Wyobrażam sobie, jak przewoźnik usiłuje wcisnąć łeb w otwór sraczyka – tylko w ten sposób mógłby obejrzeć spód. Uśmiecham się. Niechby tak utknął, głową w tej dziurze. Niechby tak przejechał całą drogę…
Wagon mija pierwszy wspornik. Zaczyna się kołysać, co akurat teraz mi odpowiada – podnoszę się na czworaki i wstrzymawszy oddech przekradam się ku tylnej ścianie wagonika: nie ma w niej okna, a raczej jest, ale zamazane farbą. I jest na niej żelazna siatka. Okropnie zgrzyta, gdy na niej zawisam. Zamieram w bezruchu. Na szczęście skrzypią także i bloki, zaciskając zęby zsuwam się jeszcze niżej, znajduję oparcie dla stóp – wiem, że powinno być tu coś w rodzaju stopnia… O, jest… Oddycham głęboko. Teraz zostało już niewiele, drobiazg: trzeba chwycić za ten stopień rękami. Zawisnąć nad przepaścią. I ostrożnie przedostać się na pierwszą poręcz.
Wiszę jak na drążku. Pode mną zbocze – zielonkawe sosny, wysokie… znaczy minęliśmy rudy las wokół Zakładu. Widzę każdy wierzchołek. Jeśli spojrzę uważniej, mogę zobaczyć wiewiórkę na szczycie, i sójkę, i…
A poręczy nie ma.
Przetarłabym oczy, gdybym miała wolne ręce. Nie ma poręczy! Żeby obejrzeć wagon od dołu, musiałam włazić w brudne, zasnute tym obrzydliwym dymem tunele, wyłamywać resztki popękanego betonu ze starych otworów w żelaznym rusztowaniu, przeciskać się przez wąskie szczeliny – po to, żeby spojrzeć od dołu na ten przeklęty wagonik…
Poręcze były. Z pewnością je wyłamało, gdy wagonik niezbyt szczęśliwie wylądował na stacji przeznaczenia w SINT-cie. Z pierwszej zostały pieńki nitów. A druga tak się wygięła, że można się na niej tylko powiesić. Ale to i tak nie ma znaczenia – bez pierwszej i tak się do niej nie dostanę…
Niewiele brakowało, a rozluźniłabym uchwyt. Płoną mi dłonie – ledwo na nich zdążyła narosnąć nowiutka, delikatna skóra.