Выбрать главу

Wspornik został daleko w tyle. Co teraz?

Biorę się w garść – w przenośni i dosłownie. Ponownie się podciągam. Umieszczam na stopniu kolano. Chwytam dolną krawędź metalowej siatki. Na dachu jest oczywiście wygodniej…

Może przewoźnik tu nie zajrzy? Może się teraz doładuje, z pół godzinki pocieszy się życiem i palnie się spać?

Ściemnia się.

W półmroku ponownie wciągam się na dach i układam jak najdalej od luku. Nad górami unosi się mgła. Raz czy dwa widzę w dole jakiś ogieniek. Może siedzą przy nim pastuchy, warzą wieczorną kaszę? A może tańczą Arkan…

W miarowe poskrzypywanie karetki wplata się ostry dźwięk. I niemal natychmiast słyszę przestraszony głos przewoźnika:

– Tak?

Odpowiedź jest zniekształcona przez zakłócenia. Ale mimo to poznaję głos. I mocniej wciskam się w dach.

– Nie – stwierdza przewoźnik nieco zachrypniętym głosem. – Tu nikogo nie ma. Znaczy, oczywiście popatrzę… Ale przecież ich odebrano zgodnie ze spisem!

Ponownie słucha głosu z odbiornika.

– Tak – mówi już mocno ochryple. – Oczywiście. Zaraz sprawdzę na dachu…

Odpełzam wstecz. Chwytam żelazną siatkę – skrzypi i grzechocze, ale nie zwracam na to uwagi. Spuszczam się w dół i zwisam na rękach… To wszystko, co mogę zrobić. Jest noc, a ja wiszę pomiędzy niebem i ziemią. Jeżeli przewoźnik nie wytęży wzroku, to może mnie nie zauważy.

W uszach wyje mi wiatr. Przez ten jęk słyszę, jak otwiera się klapa luku. Potem pojawia się światło – promień kieszonkowej latarki.

– Tu nikogo nie ma – mówi przewoźnik do mikrofonu. – Powtarzam, na dachu nikogo nie ma.

Zatrzymuje się wprost nade mną. I najwyraźniej dla spokoju sumienia opuszcza promień w dół. Snop światła oświetla mnie i tnie po oczach. Widzę niebieski krąg z białą spiralą w centrum – poblask w na poły oślepionych oczach. Twarzy przewoźnika nie widzę. I bez tego wiem, że widzi mnie jak na dłoni.

No co, rozluźnić palce?!

– Nikogo tu nie ma – powtarza przewoźnik po długiej jak wieczność pauzie. – Pusto.

CZĘŚĆ CZWARTA

Do Miasta przybywamy rankiem następnego dnia. Nad molochem unosi się mgła – nie żółta, jak nad Zakładem, ale zwyczajna, szarobura, smog, jaki często zawisa nad miastem. Nie bardzo go lubię, ale dziś jest moim sprzymierzeńcem. Wybrawszy odpowiedni moment zeskakuję na dach jakiegoś budynku – wagonik opuścił się tak nisko, że spadam z wysokości trzech, może pięciu metrów.

Ląduję względnie miękko. Siedzę i czekam, aż mi przejdzie ból w odbitych stopach. I myślę w szalonym tempie, co dalej.

Nie dowiedziałam się, jak nazywał się przewoźnik i kim był. Przez całą drogę leżałam na dachu, on zaś siedział w kabinie i milczał. I tylko – gdy już niemal byliśmy nad miastem – leciutko stuknął w dach, jakby dając mi znać, że pora się zmywać.

Wstaję. Wciągam głęboko w płuca wilgotną mgłę. Jestem w Mieście. Jestem w domu…

* * *

Pierwszą rzeczą, na jaką zwracam uwagę, jest duża liczba patroli na ulicach. Energopolicaje chodzą po dwu, a nawet czterech, w pełnym rynsztunku bojowym, od czasu do czasu zatrzymując niektórych przechodniów i żądając kodu obywatelskiego. A mój dawno został anulowany – w żadnym razie nie mogę im podpaść. Idę, rozglądam się na wszystkie strony jakby nigdy nic, ale na widok patrolu natychmiast daję nura w boczną uliczkę albo bramę. Droga do rejonu wieżowców, i tak daleka, zajmuje mi cały dzień.

Wieżowce wznoszą się ponad miastem, ich wierzchołki toną we mgle. Na ich widok zaczynam się denerwować. Wszystko, co stało się podczas minionej doby nie chce mi się pomieścić w głowie. Wczoraj o tej porze wisiałam na ścianie Zakładu czekając na odjazd wagonika, a dziś – już niedługo – zobaczę swoich. Dzikich. Aleksa, Maura. Przepiórkę. Loszkę. Wszystkich.

Dopiero teraz zaczynam pojmować, jak bardzo jestem zmęczona. Przysiadam na krawędzi trotuaru. Natychmiast podjeżdża do mnie uliczny rozwoźnik i wkłada mi w dłoń karton z napojem energetyzującym. Pociągam spory łyk; rozwoźnik jedzie dalej: niski powozik na trzech gąsienicach, jeden na poły ślepy sensor i szczelina na kartę z marszrutą. Piramidka kartonowych pojemników z napojem niebezpiecznie przechyla się na bok.

Wokół snują się przechodnie. Zwykli ludzie. Co chwila napominam samą siebie – mam ochotę chciwie wpatrywać się w ich twarze, pytać o coś, zwrócić na siebie ich uwagę. Stęskniłam się za nimi. Rozpiera mnie wprost wiedza, która im przyniosłam. Która, być może, zmieni ich życie. Choć raczej wątpliwe, czy ich uszczęśliwi…

Rzucam karton drinka w okrągły wylot paszczy pojemnika na śmieci. Nadlatuje wiatr, porywa lekki kartonik i wlecze wzdłuż chodnika.

– Naruszenie porządku publicznego!

Ledwo się wstrzymuję, żeby nie drgnąć. Czwórka policjantów – w hełmach, z tarczami i uzbrojeni jak do walki z tłumem. Jeden ma mnóstwo naszywek na rękawie – najpewniej jest sierżantem lub innym ważniakiem.

– Czemu rzucasz śmieci obok pojemnika?

– To wiatr – mówię. – Zaraz podniosę.

Pochylam się, żeby podnieść karton, on jednak przydeptuje go stopą.

– Czemu nie w pracy?

– Pracuję jako piksel – mówię pierwsze, co mi przychodzi do głowy. – Jeszcze nie czas.

– Jako piksel – unosi brwi. – Podaj kod obywatelski.

– Zaraz… – mamroczę. Udaję, że sięgam za pazuchę i zanurkowawszy pod jego łokciem rzucam się do szaleńczej ucieczki.

– Stój!

Poczuwszy grzbietem niebezpieczeństwo ostro rzucam się w lewo. Obok mojego prawego ramienia przelatuje… nie mogę się nawet zorientować, co to było. Podmuch wiatru? Wystrzał z porażacza? Jak oni mogą strzelać do spokojnych obywateli?!

Drogę zagradza mi riksza. Przeskakuję przez powóz i rzucam się za róg w prawo. W lewo. Ponownie w lewo. Z prawej kusi ciemny wylot bramy.

Podnoszę głowę. Gładka ściana bez okien, w szczelinach tu i ówdzie rosną mech i bladozielona trawa.

Policjanci zjawiają się po dwudziestu sekundach. Oczywiście natychmiast rzucają się do bramy. Łoskot buciorów cichnie.

Cichutko złażę ze ściany i co sił w nogach gnam w przeciwległą stronę.

* * *

Na schodach wieżowca hula wiatr. Zasypuje ślady drobnym piaskiem. Po minięciu trzydziestego piątego piętra umyślnie znajduję wszystkie czujki i zrywam co do jednej. Niech wyjdą mi na spotkanie. Ale się zdziwią!

Nikt jednak nie nadchodzi.

Wspinam się coraz szybciej. Zaczynam łapać zadyszkę. Mimo wszystko ta cholerna choroba nielicho mnie podcięła… wydostaję się na sto pierwsze. Stąd już można by bez trudu wjechać do Gniazda z pomocą Liftera.

Zaglądam w wylot szybu windy. Ciągnie stamtąd chłodem i smrodami nieczystości.

Robi mi się straszno.

– Maur!

Echo podchwytuje okrzyk i zaczyna go przerzucać z piętra na piętro.

– Aleks! Przepiórka!

– Kogo wołasz? – pyta łagodnie nieznany mi głos.

Natychmiast się odwracam.

Na schodach, zamykając drogę w dół, stoi człowiek w nieco dziwacznym, czarnym garniturze. Dolną część twarzy ma spowitą w chustę. W rękach trzyma maleńką, płaską walizeczkę.

– Po co wlazłaś tak wysoko? – Jego oczy uśmiechają się. – Co, życie ci zbrzydło? Chcesz skoczyć z wieży?

Patrzę na niego i milczę. Życiojad. Według legendy – drań żywiący się niedokończonymi życiami samobójców. W rzeczy samej, pomagier dilerów, wyciskający resztki energii sintetów, którzy postanowili skończyć ze sobą.

Patrzy na mnie bardzo uważnie. Jego oczy przestają się uśmiechać. Najwyraźniej poprzednie ofiary zachowywały się inaczej. A w każdym razie – inaczej patrzyły.