Выбрать главу

– Znam pewnego człowieka – mówię. – Takich jak ty rozgniata o ściany. Jak karaluchy.

– Może mi go przedstawisz? – w jego głosie słychać pełną nienawiści drwinę.

– Nie – mówię z żalem. – On jest teraz daleko stąd. Ale mogę cię pozdrowić w jego imieniu.

– Spróbuj – mówi drań. – Maleńki dzielny ptaszek zaleciał tak wysoko, że…

Stoję o kilka stopni wyżej. On się nie rusza i nie spodziewa się ataku. A ja… przypominam sobie tych kilka lekcji, które swego czasu wpoił mi Głowacz.

Podskakuję i z całej siły uderzam go nogami w pysk. Niespodziewane uderzenie rzuca go na plecy. Ląduję mu na piersi i zrywam chustę z gęby.

Ma zwykłe usta. Żadnej dziury, przez którą zgodnie z legendami powinnam zobaczyć jego czaszkę od środka. Ale wargi mu zakrwawiłam. Zrzuca mnie z siebie. Odlatuję w bok i natychmiast podrywam się na nogi.

Krążymy po podeście. Ma rwący się, nieprzewidywalny i bardzo nieprzyjemny rytm. Obraca się tak, że za moimi plecami otwiera się okienny prześwit.

– Straciłem przez ciebie porcję – mamrocze życiojad. – Trzeba będzie cię wypieprzyć… tak jak stoisz…

I rzuca się, żeby mnie wypchnąć przez okno. Przechwytuję jego ruch, przedłużam zaczętą trajektorię i przerzucam czarne ciało przez niski parapet. Z rykiem wściekłości usiłuje chwycić powietrze. W ułamek sekundy później niknie we mgle.

* * *

Powyżej setnego piętra natykam się na śmieci ze spustoszonego gniazda: potłuczone naczynia, skrawki odzieży… Połamane meble.

Wewnętrzne wejście do gniazda Przepiórki – luk – otwarty na oścież.

Wchodzę.

Wszystkie okna porozbijano. Ślady pogromu zaniosło już kurzem. Pordzewiałe szpule, zetlałe liny, połamane skrzydła. Wygnieciona kanapa leży przewrócona na boku. Blaszana bańka też leży na boku. Stoczono tu bitwę – i to zaciekłą…

Stoję pośrodku tego wszystkiego z opuszczonymi rękami. Myślę tylko o jednym: nie powiedziałam przecież jemu ani słowa. Ani słowa o dzikich, nic o wieżowcach!

I mimo wszystko wiem z całą pewnością, że to wszystko przeze mnie. Wszystko przez rozbłysk reflektorów w „Zerwanym Dachu". Albo przez ten mój skok z daszku wagonika w śnieg. Albo przez nasz atak na Zakład…

Czyżby ich wszystkich wyprawiono do „przeróbki"?!

Przez kilka długich chwil stoję w drzwiach na nieistniejący już balkon. Tych samych, z napisem „Serdecznie witamy!" W dole – ledwo widoczne we mgle Miasto. Naprzeciwko drugi wieżowiec, na jego dachu jest sąsiednie gniazdo. Nawet poprzez mgłę widać czarne plamy kopciu i sadzy wokół każdego z okien: tam, wewnątrz, z pewnością wszystko spłonęło do cna.

W tej chwili jestem bliska śmierci, jak nigdy przedtem. Nie chcę żyć. Postanawiam skoczyć…

Dziwna sprawa, ratuje mnie wspomnienie o Zarządcy. „Człowiek dzikiej energii nigdy nie skończy ze sobą z rozpaczy…”

Nie rzucę swojego życia ot tak, na wiatr. Doskonale wiem, do czego mi ono potrzebne.

* * *

Godzinę energii przeczekuję za szyldem niewielkiej kafejki.

Z początku ulice pustoszeją. Promień latarki ostatniego rowerzysty spływa po szyldzie i sprawia, że świeci na biało. Słyszę sapanie tego człowieka – spieszy mu się, jest spóźniony, prawie zrozpaczony…

Robi się ciemno i cicho na pięć długich minut. A potem zaczyna bić miejski zegar. Odgłosy jego uderzeń grzęzną we mgle: bummmm… bum… Smętny, ale chwytliwy rytm.

Potem na kilka sekund zapada cisza.

Nagle nad szyldem, wprost nad moją głową, otwiera się okno i silny męski głos zaczyna basem pieśń. Śpiewa wspaniale. Z uczuciem. W głosie dźwięczy radość życia – tej radości wystarczy mu na kilka godzin. A życia – mizernego i szarego jak portki strażaka – do następnej północy. Ale teraz żyje i oddycha pełną piersią.

Na ulice wylęgają ludzie. Wszyscy są w doskonałych nastrojach. Wszyscy się kochają. Przejeżdżają wrotkarze. Wielu ludzi ma świecące, połyskliwe włosy, prawie wszystkie dziewczyny mają świetlisty makijaż, a chłopcy płonące ogniście tatuaże na nagich ramionach. Migają odbłyśniki na ubraniach. Chłopcy i dziewczęta całują się. Płoną im oczy, ale nie ze szczęścia – to fosforyzujące krople o nazwie „Spojrzenie Nocy"…

Siedzę za szyldem i myślę: może tym ludziom właśnie dostała się cząstka głuchoniemego Loszki? Albo maleńkiego syna Przepiórki? Malec miał w sobie mnóstwo dzikiej energii… chęci życia, męstwa… na całe życie. Na całe życie, którego nie dano mu przeżyć…

Ocieram łzy grzbietem dłoni. W rzeczy samej, kto mi powiedział, że wysłano ich do Zakładu? Może zdołam ich jakoś odbić?

Biorę się w garść i budzę w sobie nadzieję. Co prawda rozum mi podpowiada, że gniazdo Przepiórki zostało rozgromione kilka miesięcy temu. Może jeszcze wtedy, gdy byłam Wilczą Matką trzech rodów i kochałam Jasnego…

* * *

Witryna sklepu Rimusa jest zastawiona manekinami w różnokolorowych ubraniach. Zwalniam kroku. Może to inna ulica?

Nie, adres jest ten sam. Poznaję nawet klamkę na drzwiach.

Wewnątrz jest duszno, pachnie kurzem i kosmetykami. Zza szeregu manekinów wysuwa się jakaś trzydziestoletnia mniej więcej kobieta; na mój widok z jej warg spełza zawodowy uśmiech.

– Droga pani, pomyliła pani sklepy. Niczego tu pani nie kupi.

– Bo niczego nie potrzebuję. – Jestem zbyt zmęczona, żeby poczuć urazę. – Szukam poprzedniego właściciela sklepu. Nazywał się Rimus. Handlował bębnami i instrumentami perkusyjnymi.

– Bębnami? – babsko udaje zdziwienie, choć doskonale wie, o czym mowa. – Sekundeczkę…

Ponownie znika za plecami manekinów. Rozglądam się dookoła. Wszystko zostało, jak za Rimusa, nawet półki są te same. Tylko teraz leżą na nich bele kolorowych materiałów. A tam, gdzie stała perkusja, tłoczą się manekiny… stoją ramię przy ramieniu. W ich plastykowych uśmiechach czai się coś złowrogiego.

– Jak się pani nazywa? – pyta niewidzialna za plecami manekinów sprzedawczyni.

– Ja? Łania? – odpowiadam machinalnie. – Szukam Rimusa…

I dopiero teraz, usłyszawszy swoje imię i imię mojego przyjaciela pojmuję, skąd wionie niebezpieczeństwem. Kobieta wynurza się zza manekinów z uśmiechem na ustach, ale ja już na nią nie patrzę – rzucam się ku drzwiom.

Za późno.

Wszystko powtarza się jak w strasznym śnie. Jak wtedy, w aptece, gdy kupowałam lekarstwo dla syna Przepiórki. W drzwiach stoi dwóch. Patrzą mi prosto w oczy. Jeszcze jeden, niespiesznie odtrącając manekiny, wychodzi z bocznej kanciapy.

Zamykam oczy. Nie czuję na karku tchnienia śmierci – rozkazano im wziąć mnie żywą. No, zobaczymy…

Dwaj przy drzwiach dopiero zaczynają ruch, ich rytmy są zwolnione. Ten, co wyszedł zza manekinów nie idzie krokiem wojownika, ale jak myśliwy. Jego prymitywny rytm trochę wzbogacają gładkie, puste wewnątrz manekiny; padając popychają się wzajemnie i wychodzi z tego przyjazny, przeciągły grzechot.

Przypadam do podłogi i obracam się wokół swojej osi jak bąk, podcinając nogi temu, który stał za moimi plecami. Jeden ze stojących w drzwiach podnosi rękę z porażaczem – zbyt wolno. Porażacz leci w kąt. Rozlega się wycie sprzedawczyni – właśnie wycie: wszystko, czego jest świadkiem jest dla niej czymś dzikim i koszmarnym, jakbym nagle przeistoczyła się w szalejący pośrodku jej sklepu huragan.

Pozbawiony broni policjant ślizga się na jakiejś szmatce i pada na ziemię. Obok niego wali się manekin. Odlatuje gdzieś kędzierzawa, uśmiechnięta wrednie głowa – pięknie się toczy podskakując, w tym ruchu jest rytm i styl.