Выбрать главу

Trzeci przeciwnik jak przedtem stoi w drzwiach. Czekam, żeby się na mnie rzucił, on jednak nie rusza się z miejsca. Mija sekunda. Mam jeszcze czas, ale już bardzo niewiele… Wysuwa wargi, jakby się ze mną drażnił, chcąc mi przesłać pocałunek. I z tych jego warg – a raczej z zaciśniętej pomiędzy nimi rurki – wylatuje maleńka strzałka, która wbija mi się w policzek.

Paralizator.

Natychmiast uginają się pode mną kolana, choć jeszcze stoję; krusząc szkło rzucam się w okno wystawy. Nogi jeszcze mnie niosą… ale słabną z każdą sekundą… w chmurze szklanych rozbryzgów wypadam na ulicę, skręcam za róg…

I padam.

* * *

Podnosi mnie nie troszcząc się o kompanów i pakuje do policyjnego pojazdu. Sam siada na pedałach. Wciska je z całej siły i targa sznurek syreny; nad ulicami po których jedziemy niesie się dzikie wycie. Ludzie szybko usuwają się z drogi. Jedzie policja… wiezie ważną zdobycz!

Doskonale wiem, co się ze mną dzieje. Tyle że niemal nie czuję swojego ciała. Mogę zginać i rozginać palce, ale to wszystko. Policzek ugodzony strzałką jest zimny i twardy jak lód. Odmrożony. Leżę na plecach i widzę tylko górne piętra domów. Mgła gęstnieje. I dlatego nie mogę się zorientować, po jakich ulicach mnie wiozą.

Syrena cichnie.

Godzina energii się kończy, ludzie znikają już z ulic. Nie słyszę już śmiechu, głosów ani tupotu kroków po asfalcie. Wkrótce nadejdzie ranek. Słyszę krótki, suchy zgrzyt: policjant wciska pedał hamulca. Jesteśmy na miejscu?

Wstaje z siodełka i pochyla się nade mną. Jego twarz kryje się pod kaskiem – widzę tylko błysk oczu w przeziernikach.

– Ty jesteś Łania?

Mogę tylko opuścić powieki na znak potwierdzenia.

– Co było na bębenku, który ci podarował Rimus?

Milczę. Trzepoczę tylko powiekami.

– Możesz już mówić – cedzi przez zęby mój pogromca. – No dalej, przypomnij sobie, co było na bębenku! A może nie wiesz?

Zaciskam lekko wargi. Ruszam językiem. Nie bardzo mogę mówić… wychodzi mi jakieś beczenie…

– … ilk.

– Co?

– W… ilk – w końcu zdołałam to jakoś wykrztusić.

Widzę, że oczy policjanta otwierają się szerzej. Powoli podnosi osłonę. Ma około dwudziestu pięciu lat. Do czoła przylgnął mu kosmyk czarnych włosów.

– Jak się nazywał ten, co cię… załadował? – pyta szeptem.

Nie od razu pojmuję, o kim on mówi.

– Ste… Stefan. Łowca.

– Niemożliwe… – odpowiada policjant z niemal zabobonnym lękiem. – Niemożliwe… Czyli to prawda!

W jego oczach błyszczą łzy. A może tylko mi się tak wydaje.

* * *

Teraz jedziemy jeszcze szybciej, ale już bez syreny. Niebo zaczyna się przejaśniać. Wciąż jeszcze leżę na bagażniku i powoli wraca mi już możliwość ruchów, choć nadal jestem słaba jak kocię. Policjant naciska na pedały, wjeżdża w niski pasaż [kiedyś była tu dzielnica handlowa, ale teraz witryny pozabijane są dyktą] i skręciwszy w wąski zaułek, zatrzymuje rykszę.

– Złaź.

Podnoszę się z trudem. Mam zdrętwiałą szyję – żeby się rozejrzeć, muszę obracać się całym ciałem. Widzę szare ściany, wzdłuż chodnika zbryzgane błotem pasy odbłyśników, na asfalcie krata ścieku kanalizacji.

– A teraz gdzie? – pytam, ledwo poruszając ogromnym niczym gąbka językiem.

Nie odpowiada. Ujmuje kratę ścieku [na dłoniach ma rękawice] i podnosi jednym szarpnięciem. Otwiera się droga w dół – widzę żelazne uchwyty na ścianach pionowego betonowego włazu.

– Tam – mówi policjant łapiąc oddech. – Pospiesz się. Powinienem już wracać!

Zaglądam do studni. Wionie stamtąd wilgocią. Niezbyt przyjazne miejsce.

– A niby czemu miałabym ci wierzyć?

– Bo dla ciebie ryzykuję swoją skórą.

Dziwna sprawa, ale te słowa brzmią bardziej przekonująco, niż półgodzinne szczegółowe wyjaśnienia. Zsuwam się do luku. Policjant – kim on właściwie jest? – zasuwa kratę na miejsce. Widzę go od dołu, przez kraty.

– Kieruj się w dół, dopóki nie trafisz na kolektor. Tam się zatrzymaj i poczekaj. Nie ruszaj się z miejsca, jasne? Po prostu zatrzymaj się i poczekaj. Tam jest niebezpiecznie.

Wzdycham.

– Zatrzymaj się i poczekaj – powtarza po raz trzeci. – No to lecę…

Słyszę skrzyp odjeżdżającego policyjnego welomobilu. Potem cichutko unoszę kratę. To wcale nie takie trudne. Mogłabym teraz wydostać się na górę, na ulicę…

I co dalej? Rimusa gdzieś wcięło. Gniazda opustoszały. Do kogo miałabym się zwrócić o pomoc? Przecież nie do Ignata, mojego byłego sąsiada!

A wokół kręci się pełno policjantów…

Przez chwilę jeszcze się namyślam. Potem powoli, krok za krokiem zaczynam się spuszczać w dół.

Jestem wciąż jeszcze osłabiona, ale zejście nie wymaga wielkiego trudu. Po żelaznej drabinie wiodącej na szczyt odgromnika, obecne zejście pod ziemię jest wysiłkiem niewartym uwagi.

Moje dłonie i nogi pracują jak zwykle. Nikłe światło przebijające się przez kratę nie może niczego rozjaśnić – tu w dole jest niemal pełen mrok. Ale i nie ma na co patrzeć. Wilgotne ściany. Stuk podeszew i moje sapanie wracają ku mnie jako echo. Wychodzi natrętny, powtarzający się rytm.

Przypominam sobie jak Zarządca Zakładu wspinał się za mną po żelaznych szczeblach. „Jak się zmęczysz, odpocznij, ja poczekam". Ostatnio coś za często go wspominam…

W końcu trafiam na dno studni – szczeble się kończą. Rozglądam się dookoła. Nos i uszy mówią mi więcej, niż oczy: wokół pusta przestrzeń. Z lewej ciągnie chłodem i zgnilizną. Z prawej ciepłem i pleśnią. Gdzie jestem? Na co mam czekać?

Ewę znaleziono w kolektorze? Jak tam trafiła?

Mam ochotę natychmiast wspiąć się na górę i wyjść na powierzchnię, ale zwlekam. Jeżeli tu właśnie kryją się Życiojady, to tym lepiej. Wystawię im rachunek i za Ewę. Niech przychodzą…

Potem w korytarzu z lewej błyska światło. Bliżej. Jeszcze bliżej. Idący ku mnie człowiek stara się stąpać bezgłośnie, ale słyszę go i tak wyraźnie. Zatrzymuje się w odległości dziesięciu kroków ode mnie. Promień jego latarki omiata mnie z góry na dół. Latarka słabiutka, nie taka, jaką miał przewoźnik. Zwykła latarka ekspander.

– I co? – pytam z rozdrażnieniem. Jeżeli to Życiojad, czeka go wielka niespodzianka. I równie wielkie rozczarowanie.

Trzymający latarkę człowiek milczy. Nie mogę dojrzeć jego twarzy.

– No? – powtarzam, robiąc krok ku przodowi. W lewej ręce ma latarkę, w prawej jakąś broń; nie widzę, co to jest. Niedobrze…

– To ty? – pyta ledwo słyszalnym głosem, ale echo podchwytuje zapytanie i zaczyna się z nim bawić po swojemu – od ściany do ściany…

– Owszem, ja.

– A to ja – odpowiada on i oświetla sobie twarz.

* * *

Przeżyli.

Podczas gdy wzmocniony oddział policji wspinał się z trzydziestego na sto pięćdziesiąte piętro, wszyscy mieszkańcy gniazda Przepiórki zdążyli się przenieść na sąsiedni wieżowiec. Rejon wież otoczono tak, żeby nikt nie zdołał się uratować, ale przebiegły Maur zdołał znaleźć zejście do piwnic, a stamtąd przedostali się do kanałów.

– A sąsiadów wzięli – opowiadała blada, wychudzona Przepiórka. – Chełpili się, że pozrzucają policjantów ze swojego wieżowca. Kilku rzeczywiście zrzucili, ale potem ich gniazdo po prostu podpalono… Widzieliśmy, jak się rozlatywali: na popalonych skrzydłach i popękanych linach. Tych, co zostali przy życiu, zabrała policja.

Oblizuję wyschnięte wargi.

Żebra mnie bolą od braterskich uścisków. Obok Przepiórki siedzą jej dzieci – sporo podrosły. Chłopak wyzdrowiał, ale lekko utyka. Jest i Aleks [siedzi na pedałach dynamolampy], Lifter, Loszka-perkusista, i jeszcze niektórzy z dawnych znajomych. Wszyscy patrzą na mnie, jak na cudo.