Ten kontroler chyba nie zastrzeli nas przy świadkach?
A może zastrzeli?
W końcu nabieramy odwagi, żeby się obejrzeć.
Nikt nas nie goni. Dawno już przebrzmiało „pięć", a prześladowca wciąż się nie zjawia.
Padamy na skraj chodnika. Siadamy i łapiemy oddech. Podpełza ku nam rozwoźnik napojów, a za nim wózek z kanapkami. Bezmyślnie wsuwam w szczelinę kartę kredytową – zapala się jakby zawstydzone czerwone oczko. Zapomniałam: konto jest puste…
Ale napój dostajemy bezpłatnie. Wypijamy po dwie puszki.
– Jak się czujesz?
Ewa przez chwilę milczy, jakby sprawdzała swoje wrażenia.
– Dziwnie… Kręci mi się w głowie. Gorzko mi w ustach. Ale… chyba żyję. Jak myślisz, kłamał?
Może kłamał. Wzruszam ramionami.
– Wypuścił nas? – pyta ostrożnie Ewa.
– Tak jakby…
– I nie spisał nas?
– Nie.
– Tak się nie zdarza – mówi Ewa, pomyślawszy przez chwilę.
Wstaję z trudem. Bolą mnie wszystkie mięśnie i stawy.
– Posłuchaj, przyjaciółko… Jest ranek, a my żyjemy. Czego nam więcej trzeba? Chodźmy się wyspać, bo wieczorem trzeba iść do pracy.
Idę ulicą i kręcąc głową usiłuję się zorientować, gdzie jesteśmy. Ryksza już nie dla nas, trzeba będzie drałować „dwójką"…
Ewa dogania mnie i kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Wiesz…
– Co?
– Dziękuję – mówi cichutko.
Mija kilka dni. Codziennie wieczorem wchodząc w sieć i sprawdzając, czy jest pakiet, trzęsę się jak mysz na bębenku: dostanę godzinę energii? A może zamiast tego przeczytam zawiadomienie o ukaraniu?
Nic jednak się nie dzieje i powoli przestaję drżeć. Ostatecznie, gdyby ten kontroler zechciał poszukać, to znalazłby nas bez trudu.
Im głębiej się nad wszystkim zastanawiam, tym więcej znajduję w tym osobliwości. Na przykład nawet nie zapytał, jak trafiłyśmy do tego dilera, kto nam dał adres i hasło. Mówi się, że kontrolerzy mają swoje sposoby prowadzenia przesłuchania – po prostu nie można przed nimi niczego ukryć…
Pewnej nocy, zaraz po godzinie energii, idę do sklepu ze świecącymi rybami. Za kontuarem zamiast chłopaka o ptasich oczach tkwi pochmurna i niezbyt urodziwa pannica.
– Cześć – mówię beztrosko. – A gdzie ten… ten co tu pracował wcześniej, taki młody człowiek o czarnych oczach?
– Ja tu pracuję – mówi pannica ponurym głosem. – I nikt poza mną. A wolnych miejsc nie ma i nie będzie.
– Posłuchaj, ja tylko zwyczajnie chciałabym go odnaleźć.
– Nie ma tu takiego i nie było – powtarza uparcie. – Chcesz coś kupić, to kupuj. A nie – to spadaj. Łażą tu różni…
W innych okolicznościach byłabym jej wyjaśniła, że chamstwu należy przeciwstawiać siłę ducha i godność osobistą. Bardzo dokładnie bym jej to wyjaśniła, żeby zapamiętała na całe życie. Ale teraz nie mam ochoty wdawać się w jakiekolwiek spory. Odwracam się po prostu i wychodzę.
Na skrzyżowaniu ulic tańczy jakiś chłopiec z dziewczyną. Dobrze tańczy, wkłada w to całą duszę. Wokół stoją ludzie i klaszczą w dłonie – w tym rytmie nie ma niczego skomplikowanego, trudno wymyślić bardziej prosty. Zatrzymuję się obok i z braku lepszego zajęcia zaczynam wystukiwać synkopy.
Aresztowali łącznika? Czy sam się zwolnił, żeby nie kusić licha? Może już nie żyje?
Patrzę na otaczające mnie roześmiane twarze. Przypominam sobie słowa kontrolera: „Wielu umiera. Energii nie wystarcza dla wszystkich".
Przelotnie podchwytuję czyjeś uważne spojrzenie. Odwracam głowę: nikt na mnie nie patrzy, obserwator odwrócił wzrok. Ukrył się. W tej ciżbie już go nie odnajdę.
Może mi się tylko wydało?
Niech was wszystkich zaraza weźmie! Przecież nie będę się kryła przed byle spojrzeniem!
Po bruku dzwonią metaliczne podkówki. Nieświadomie wybijam sekwencje ze swojego programu: „Czer-nieb-czar-biel! Czer-nieb-czar-biel! Żół-czer-żół! Żół-czer-czer-żół"! Potem i ten rytm przestaje mnie zadowalać. Komplikuję go i zmieniam, to stapiając się z rytmem tłumu, to wracając do swojego i wybijam własny niepowtarzalny rysunek. Tętni krew w skroniach, stukają obcasy. Sypią się iskry.
Tańczę wewnątrz kręgu. Pośrodku swojej własnej przestrzeni. Okazuje się, że mam swoich widzów, którzy teraz klaszczą, zachłystują się z zachwytu i coś krzyczą…
Z głębi pamięci wypływa coś niepojętego: śpiewaj, jakby cię nikt nie słyszał, tańcz, jakby cię nikt nie widział. Żyj tak, jakby na ziemi był raj…
Daję nura w tłum i uciekam.
Ewa dopada mnie w bramie domu.
– Gdzie cię nosi? U Długiego zbiera się taaakie towarzystwo!
Długi mieszka na sąsiedniej ulicy. Jego dom kiedyś był dziewięciopiętrowcem, ale potem coś tam trzasnęło w podziemnych trasach komunikacyjnych i dom tak jak stał, tak osiadł – byłe piąte piętro, na którym mieszkał Długi, stało się drugim podziemnym. Mówią jeszcze, że z tego domu jest wyjście na stare metro.
Przychodzimy z Ewą ostatnie i Długi zamyka za nami drzwi.
Pokój ma ogromny – kiedyś był prostokątny, a teraz przypomina romb. Całą ścianę pokrywają wiewiórcze koła – dynamiczne wiewiórki droższe są od myszy, ale dają więcej światła. Ma tych wiewiórek pięćdziesiąt, wszystkie rasowe i dorodne, prawie łyse, muskularne i z bardzo krótkimi ogonkami [ogon pogarsza właściwości dynamiczne i specjalnie wyhodowano taką odmianę]. Kiedy wszystkie wiewiórki biegną wewnątrz swoich kół, w pomieszczeniu robi się jasno jak za dnia.
Teraz wiewiórki śpią. Koła spoczywają w bezruchu. Pośrodku pomieszczenia pali się jedna jedyna świeczka. W ogóle zabrania się palenia otwartego ognia w zamkniętych pomieszczeniach, ale Długi to Długi – ma dość forsy, żeby łamać zasady.
W pokoju zebrało się dziesięć osób. Wszyscy siedzą kręgiem na podłodze. Długi wyciąga patyczek [prawdziwą drewnianą szczapkę] i wtyka ją w płomyk świecy. W powietrzu rozchodzi się miły zapach naturalnego dymu. Rozdymam nozdrza.
Patyczek jest cieniutki. Czerwony płomyk pożera suche włókna i pełznie ku palcom Długiego.
– Miałem ogień – mówi Długi monotonnym głosem. – Ogień zgasnął. Niechajby to piorun trzasnął!
I przekazuje szczapkę siedzącej obok Ewie. Ewa ostrożnie bierze ją w palce.
– Miałam ogień, ogień zgasnął. Niechajby to piorun trzasnął!
I przekazuje drewienko mnie. Patrzę w płomyk jak zaczarowana i powtarzam:
– Miałam ogień, ogień zgasnął. Niechajby to piorun trzasnął!
Podaję pałeczkę dziewczynie z lewej, którą widzę po raz pierwszy w życiu. Dziewczyna ma ochrypły głos, jakby była przeziębiona:
– Miałam ogień, ogień zgasnął. Niechajby to piorun trzasnął!
Drewienko krąży dalej. Ktoś tam terkocze szybciutko, żeby pozbyć się szczapki, inny przeciwnie, chciałby zatrzymać ją dłużej. A płomyk wciąż pełznie w górę i zbliża się do palców. Coraz trudniej utrzymać szczapkę w ręce.
– Miałem ogień, ogień zgasnął – to znów Długi. Szybko powtarza drugą część i podtyka szczapkę Ewie.
– Miałam ogień, ogień zgasnął – Ewa mówi powoli, nie zwracając uwagi na to, że płomyk niemal dotyka jej palców. – Niechajby to piorun trzasnął!
Ona chce, żeby szczapka dopaliła się w jej palcach. Ale wyliczanka się skończyła, a zgodnie z regułami gry nie można zwlekać z przekazaniem ogieńka.
– Miałam ogień – zaczynam. – Ogień zgasnął. Łaaaa!
Przeklęty płomyk tak pali w palce, że wypuszczam szczapkę. Dmucham na palce. Wszyscy wybuchają śmiechem.
– Przegrałaś – mówi Długi.
No, to akurat wiem sama. Teraz, zgodnie z regułami gry, powinnam całować się ze wszystkimi siedzącymi w kręgu. Dziewczyny chichoczą. Chłopcy radośnie szczerzą kły: Długi, i Fikus z bloku „B" i nieznajomy osiłek o pełnych policzkach. I Ignat… a jego akurat nie spodziewałam się tu zobaczyć.