– I co, żyjecie tak pod ziemią?
Wszyscy milczą.
– Widzisz – odpowiada niechętnie Maur – po tej historii… podczas widowiska, kiedy na ekranie nie wiadomo skąd pojawił się napis…
– Zakład istnieje – deklamuje Przepiórka zamknąwszy oczy. – Pożera energię ludzi. Nie wierzcie kontrolerom energii i łowcom. Szukajcie SINT. To ja, Łania…
– To ja – powtarzam. – Ale… nie mówcie, że nie wiadomo skąd. Nadawałam ze sterowni Zarządcy Zakładu. To on reżyseruje widowiska energii. To on decyduje, co mają oglądać sintety…
W ciasnym podziemnym pomieszczeniu panuje cisza. Słychać szmer wody płynącej w kanałach ściekowych. Aleks przestaje kręcić pedałami i lampa powoli przygasa.
– Schizofrenia – odzywa się z mroku Aleks.
I wtedy zaczynam swoją opowieść. Opowiadam wszystko szczegółowo i po kolei – zaczynając od chwili, w której zeszłam z wieżowca po lekarstwa dla syna Przepiórki.
W miarę jak rozwija się moja opowieść, Aleks napiera na pedały – najpierw lekko, a potem coraz mocniej. Lampa rozjaśnia się tak, że widzę zmarszczkę na czole Przepiórki. Widzę wstrząśnięte oczy chłopca i dziewczynki. Widzę siwiznę na skroniach Aleksa i czarne od smaru paznokcie Liftera. Widzę wapienne nacieki na suficie i nakreślone węglem szkice na przeciwległej ścianie…
Opowiadam o ludziach-wilkach, o osadzie trzech rodów, o Wilczej Matce i Głowaczu. Nie mówię tylko o Jasnym. Opowiadam o pojedynku z Wilczą Matką i o tym, jak umierając nadała mi imię…
– Łania?! – odzywają się jednocześnie liczne głosy.
– Co? – pytam.
– Opowiadaj – ponagla mnie Maur ochrypłym głosem.
Opowiadam o tańcu na Toni Błyskawic, o nadejściu wiosny, o obrzędzie nadawania imion, o rozwidleniu w przyszłości i swojej decyzji. Wszyscy słuchają. Aleks napiera na pedały. Kiedy dochodzę do ataku na Zakład, lampka rozpala się do białości, potem nagle pęka i rozsypuje się deszczem szklanych odłamków.
Nikt się nie odzywa.
– Poczekaj… – rozlega się w mroku ponury głos Aleksa. – Wstawię nową żarówkę. Bo Loszka niczego nie usłyszy.
W kompletnym mroku wymienia żarówkę. Teraz na pedałach siada Lifter. Ten kręci oszczędnie – tylko na tyle, żeby głuchoniemy Loszka widział moje wargi.
Opowiadam jak zginęli moi towarzysze. Mówię, jak dostałam się do Zakładu, ale nie zdołałam zatrzymać jego Serca. I jak Zarządca opowiedział mi prawdę: Zakład żywi się energią ludzi, żeby ją akumulować i przekazywać przewodami do miasta, do SINT-u.
Wszyscy milczą.
– Co to jest SINT? – pyta Maur po długiej pauzie.
Wyjaśniam. Patrzą jedni na drugich.
– Wiesz co? – odzywa się Maur. – Gdyby powiedział mi to ktoś inny, nie ty, nie uwierzyłbym w ani jedno słowo.
Wzdycham i podejmuję opowieść. Mówię o pierwszej próbie ucieczki. I o tym, jak udało mi się uciec za drugim razem: po prostu dlatego, że nie wydał mnie przewoźnik. Pewnie zrobiło mu się mnie żal.
– Żal, mówisz? – pyta złym głosem Aleks.
– Nie wszyscy są łajdakami – mówię. – Oni… są uzależnieni od energii. Otrzymują kilka porcji na jedną noc, ale wciąż potrzebują więcej i więcej…
– Widziałem już takich – odzywa się Lifter.
Ponownie zapada cisza.
– Szukałam was – mówię szeptem. – Myślałam już, że wszyscy już poszliście na karmę dla Zakładu. Byłam u Rimusa, a u niego…
Wymienili spojrzenia.
Aleks przestępuje przez siodełko i podchodzi do mnie. Świeci mi w twarz latarką. Zagląda mi w oczy. Odciąga powiekę. Odpowiadam mu zdziwionym spojrzeniem.
– Myślisz, że zwariowałam?
– Nie należy wykluczać takiej możliwości. Twoja opowieść jest logiczna… ale jak udowodnisz, że byłaś w górach? Że trafiłaś do Zakładu? Że Łania to ty? I że ty jesteś tą mityczną Łanią?
Nie wiedzieć czemu robi mi się wesoło.
– Chcesz, to cię nauczę tańczyć Arkan?
– A możesz? – pyta szybko Maur.
Ta piwnica w pewnym stopniu przypomina „Zerwany Dach": stanowisko barmanów, wgłębienie z klatką dla perkusji, pośrodku okrągłe beczki bębnów. Nie da się tylko tańczyć: można uderzyć głową w sufit, niedawno pokryty białą farbą, ale już pokryty rudymi naciekami.
Do piwnicy można wejść z ulicy. Szyld mały, ale z charakterem: „Dys-Krecja: u Kreta Krętacza" Tu bawią się sintery po godzinie energii. Jest to zupełnie legalny lokal, w którym jak najbardziej przestrzega się prawa.
Gospodarz nazywa się Dys. Ksywa – Krętacz Kret. Jego widok budzi we mnie zdziwienie; jest bardzo chudy, blady i niemal ślepy. Mruży oczy i co chwila zdejmuje czarne okulary, żeby przetrzeć załzawione oczy.
– Co z nim jest? – pytam Aleksa, gdy Dys wychodzi, żeby sprawdzić, czy drzwi są dobrze zamknięte.
– To kret – odpowiada Aleks cichutko.
– Co?
– Zrozum… żyjemy w tym podziemiu tylko dlatego, że krety nam pozwolili. To ich tereny. Choć sami żyją znacznie głębiej.
– Krety?!
– Jesteś Łanią i nie wiesz, kim są krety? – pyta Dys, który jakoś niepostrzeżenie znalazł się obok nas. Chodzi dziwacznym krokiem, niezdarnie i nawet trochę śmiesznie, ale przemieszcza się z błyskawiczną szybkością.
– Jestem Łanią – odpowiadam – bo tak mnie nazwano. Co właściwie w tym cię dziwi?
Aleks i Dys wymieniają szybkie spojrzenia.
– Potem pogadamy – podejmuje decyzję Dys. – Znaczy… chciałabyś dziś się wytańczyć za wszystkie czasy?
– Owszem – odpowiadam. – Za wszystkie czasy…
Zewnętrzne drzwi klubu są zamknięte jak przedtem. Dys wpuszcza tylko tych, co stukają w dość szczególny sposób. Tę krótką rytmiczną frazę głuchoniemy Loszka przełożyłby jako: „swój, bezpiecznie, bardzo potrzebne". Przychodzą różni ludzie – tak różni, że zupełnie nie pojmuję, wedle jakich kryteriów Dys ich wpuszcza.
Przychodzą sintety – zawsze parami. Jedno przyprowadza drugie – dziewczyna chłopca, albo chłopiec dziewczynę. Wprowadzający stara się wyglądać na pewnego siebie i spokojnego. Osoba wprowadzana bardzo się denerwuje i nie umie tego ukryć.
Przychodzą dzicy – udający sintetów. Od razu ich poznaję – po zachowaniu i po spojrzeniach.
Przychodzą też jacyś zupełnie dziwni osobnicy z rozbieganymi oczkami. Ja osobiście pogoniłabym ich od progu – wystarczy jednego spojrzenia, żeby poznać, że to multipakieciarze, jedną porcją takiego nie zadowolisz!
Z luku podnosi się jeszcze jeden potok gości. Przychodzą nasi dzicy – nawet Przepiórka z dziećmi. I pojawia się kilku ludzi podobnych do Dysa – chudych, bladych, mimo półmroku noszących nieprzeniknione ciemne okulary.
Czyżby oni właśnie byli Kretami?
Podziemna sala powoli się wypełnia. W półmroku dźwięczą szklanki – barmani robią swoje i cicho rozmawiają z klientami. Przeskakuje błyskawica – blada i sztuczna.
– Co ci dziś zmieszać? – pyta ktoś.
– Cyklon.
– Aleks – odzywam się szeptem. – Wydaje mi się, że to wszystko już było. Powtarza się… rozumiesz…
– Dèjá vu – kiwa głową. – Zwykła rzecz. Nie zwracaj na to uwagi.
W tejże chwili zewnętrzne drzwi otwierają się ponownie i wchodzi dwu ludzi. Patrzę uważnie…
Jeden – to ten mój policjant. Z trudem go poznaję, bo jest ubrany jak zwyczajny sintet. Wodzi wzrokiem po sali – już chcę go wskazać Aleksowi, ale w tej chwili towarzysz policjanta odwraca się ku mnie twarzą…
Rimus!