Выбрать главу

Biegnę przez całą salę odprowadzana zdumionymi spojrzeniami obecnych. Nie zwracając na nikogo uwagi rzucam się Rimusowi na szyję. A on mocno mnie obejmuje.

Widać, że ogromnie się cieszy. Ale bynajmniej wcale nie jest zdziwiony.

* * *

Do północy zostaje jeszcze trochę czasu. W klatce dla perkusisty siedzi Loszka, który cichutko próbuje wszystkie bębenki i talerze. Barmani pracują na cały gwizdek – w wysokich szklankach wirują, skrzą się i perlą dzikie koktajle. Siedzę na podłodze pod ścianą – obok Rimusa i jego towarzysza, Maksyma.

Szybko i szeptem opowiadam im wszystko, co już słyszeli dzicy. Rimus lekko się uśmiecha. Maksym słucha z mocno zaciśniętymi wargami.

– Czyli to byłaś ty… – mówi Rimus marzycielsko. – Wiesz, ja nigdy nie oglądam widowiska. A tamtego dnia coś mi kazało spojrzeć na niebo. I zobaczyłem.

– Rimus, ona przecież niczego nie rozumie – wtrąca Maksym. – Ona nie ma pojęcia, co tu się wydarzyło, zanim ją… i w ogóle przez nią.

Obaj patrzą na mnie. Robi mi się nieswojo.

– No, mówcie!

– We wszystkich pododdziałach policji ogłoszono alarm – mówi Maksym. – Po tym, jak pokazałaś się w tamtym sklepie. Od chwili, kiedy na ekranie pojawiła się ta twoja wiadomość, pełną parą rozwija się operacja „Łania".

Milczę.

– Były sklep Rimusa z dnia na dzień przekształcono w pułapkę – ciągnie Maksym. – Dyżurowałem tam całymi dobami. Wiesz, wciąż śniłem jeden i ten sam koszmarny sen: przychodzę rano na służbę, a tam mi mówią, że już cię pojmano – w tym właśnie sklepie Rimusa…

– Dlaczego? – pojmuję, że pytanie jest głupie, ale nie mogę go nie zadać.

Maks i Rimus wymieniają spojrzenia.

– Maksym jest moim przyjacielem – mówi powoli Rimus. – To ja go przekonałem, że ta Łania, o której wszyscy mówią, gdy w pobliżu nie widać policjantów, jest realną osobą, nie bajką ani czyimś wymysłem. I że trzeba jej pomóc.

– Jak to: „wszyscy mówią"?!

Znów wymieniają spojrzenia. Maksym zaciska wargi tak, że zmieniają się w wąską linię.

– Słuchajcie – zaczynam się denerwować. – Powinnam wszystkim opowiedzieć… Tu nikt nie ma pojęcia, czym jest SINT!

– Coś niecoś się wie… – mówi smętnie Maksym.

– No tak: kontrolerzy, wyżsi funkcjonariusze energetycznej policji…

– Już wkrótce północ – ucina Rimus. – Maks, na ciebie pora…

Maks wstaje.

– Ty co, sintetem jesteś?! – oczom nie wierzę, uszom nie słyszę.

– Powinienem wykorzystać swój przydział służbowy – odpowiada sucho mój wybawca. – Wszystkie są na ścisłym rozrachunku. Jestem przecież energopolicajem.

– A… – zacinam się na chwilkę. – A jak ci się udało wykręcić… po tym, jak mnie wypuściłeś.

– Zdegradowano mnie – odpowiedź jest tak samo sucha i beznamiętna, jak poprzednia.

O nic więcej nie chcę go już pytać. Maksym wychodzi, podając przy wyjściu rękę Dysowi.

Oboje z Rimusem milczymy przez długą chwilę.

– On podjął ogromne ryzyko – mówi cicho Rimus. – Jego ojciec jest pracownikiem SINT-u.

* * *

Zaczyna bić miejski zegar. Jego głos z trudem dociera tutaj pod ziemię, ale w klubie zapada taka cisza, że wyraźnie słychać każde uderzenie.

Buuummm – bije zegar. Godzina energii. Całe miasto wzdycha z ulgą, czując ciepłe igiełki opasek.

Sintety stoją ciasną grupką, przyciskając ramię do ramienia. Musi im być strasznie. Niektórzy przeżyją tę noc i jakoś dadzą sobie radę. Inni są skazani. Wiedzieli o tym, kiedy tu szli, wiedzieli, że ryzykują życiem, ale jednak podjęli próbę życia własnym rytmem. Bez opaski.

Czuję dla nich ogromny szacunek. Chciałabym im jakoś pomóc.

Bummmm… bije zegar. Bummmm…

Pałeczka Loszki zaczyna swój rytm – na przekór zegarowi. Odtrąca odwieczny porządek. Odrzuca opaski, wyrzeka się Zakładu z membraną rozkładacza, bije na przekór temu policyjnemu reżimowi pakietów i kar. I wszyscy obecni w klubie – no, prawie wszyscy – podchwytują ten rytm. Klaszczą w dłonie. Tupią w podłogę. Loszka gra i cały oddaje się rytmowi. Wiem, że on go nie słyszy – czuje go całym ciałem. Niezbyt głośno, ostro ale coraz bardziej natarczywie odzywają się pozostałe bębny: „My – to energia! Jesteśmy energią! My – to…"

Ale ja widzę, że to nie jest energia. To tylko rytm, budzący w człowieku wewnętrzne rezerwy. Ale trzeba je mieć.

Sintety nadal stoją w kącie trzymając się za ręce. Doskonale wiem, którzy z nich dożyją do świtu, a którzy nie. Ot, ta blada dziewczyna z jasnymi warkoczykami nie dożyje. Ten przystojny chłopak z cieniem wąsów nad górną wargą nie dożyje i nadaremno go tu przyprowadziła przyjaciółka, daremne są jej nadzieje, jutro będzie się czuła jak morderczyni…

Loszka miota się w klatce. Robi, co może. Ci z sintetów, którzy mają więcej sił, zaczynają mu pomagać, wybijając rytm i zmuszając własne serce do samodzielnej pracy, budzą w sobie wolę i miłość życia – tylko swoją, i tylko w sobie…

– My – to energia! Chodź ze mną!

Pójdą. Ale nie wszyscy dojdą. To zresztą dobrze. Dobór naturalny. Dla pasożytów, które pożerają czyjąś chęć życia, nie ma miejsca na ziemi – i tak właściwie nie żyją, a egzystują… Zatrzymać Zakład! Niech przeżyją najsilniejsi! – łomoczą bębny. A może tylko tak mi się wydaje?

Potrząsam głową, usiłując uwolnić się od obcego rytmu. Wychodzę naprzód – ludzie sami się przede mną rozstępują. Kładę dłonie na ramionach dziewczynie z warkoczykami i pięknemu chłopakowi, który ledwo już się trzyma na nogach. Wzrokiem polecam – rozkazuję! – Rimusowi, Maurowi i Aleksowi, żeby zrobili to samo. I oto w niskiej piwnicy z naciekami na suficie tworzy się krąg: stoimy, położywszy sobie dłonie na ramionach.

– Graj, Loszka! – rozkazuję i głuchoniemy muzykant czyta słowa z moich warg. Na chwilę zapada cisza…

I zaczyna się ruch. Zamykam krąg. Zadaję rytm. Niemal od razu podejmuje go Loszka. Gdy uderza w bębny, przez chwilę mogłoby się wydawać, że ma nie dwie ręce, a co najmniej osiem.

Twarze tancerzy naprzeciwko mnie rozpływają się i już po chwili nie da się rozróżnić, kto jest sintetem, a kto dzikim. Rytm wciąż przyspiesza i komplikuje się, prowadzę, nie oszczędzając tych, którzy wstąpili ze mną w krąg i mi zaufali. Ktoś tam się potyka… Trzymać się! Jeżeli choć jeden upadnie – to wszystko na nic!

Nie jesteś sintetem. Jesteś Dzikim.

Wydaje mi się, że moja dusza opuszcza ciało – siła odśrodkowa unosi ją w tył, ale zamknięty krąg nie puszcza, nie pozwala jej ulecieć. Bolą mięśnie, a ścięgna pod kolanami niemal już pękają. Zamykam oczy – ale mimo wszystko widzę…

Cząsteczki materii, niosące energię. Drobinki. Pyłki. Zlewają się w jedną całość, stapiają się pod strasznym ciśnieniem i tworzą nowe istnienie.

Jeżeli jesteś z nami, jesteś Dziki!

W czarnej pustce bez dna i pułapu pojawia się pulsujący kłębek – ściska się zmniejszając coraz bardziej, rozgrzewa się coraz mocniej; to dzika energia, punkt odniesienia, centrum wszechświata tuż przed Wielkim Wybuchem…

Jedno, długie mgnienie…

Obracam się wewnątrz samej siebie ku ciemności. Widzę wysokie góry i ciemne przepaście. Na najbardziej niedosiężnej wysokości – słońce zaplątało się w gałęziach, płonie i nie może się poderwać. Trzeba mu pomóc… uwolnić je…

Uwolnij się! Uwolnij! Bądź wolny i dobry niczym Słońce!

Ciągnę ze wszystkich sił. Słońce mam w dłoniach, złocisty talerzyk, lśniący ogniście dysk…

Pojmałam Słońce!

Krąg się rozpada. Odlatuję wstecz i uderzam plecami o wielki bęben. Na ciemieniu natychmiast wzbiera mi potężny guz. Na sekundę w piwnicy zapada cisza, słychać tylko ochrypłe dyszenie Loszki, który rzucił pałeczki na betonową podłogę. Chwyta ustami powietrze i patrzy na mnie. Jasne, pełne szczęścia spojrzenie dobrych oczu.