Ale kiedy zasypiam, widzę wciąż ten sam straszny sen. Wychodzę z klubu, skręcam za róg, a tam czeka na mnie Zarządca Zakładu. Usiłuję uciec – i nie mogę. Nogi grzęzną mi w asfalcie. Obrzydliwe uczucie – jakby stopy się przy-kleiły…
„Wspomnij Wilczą Matkę. Oszczędź ich".
A czy oszczędzam siebie samą?
– Rimus… Gdzie są twoje bębny?
– Rozdałem – odpowiada spokojnie. – Sintetom.
– Nie szkoda było?
– A co miałem robić, jak mi zamknięto sklep?
– Siedzimy w najdalszym rogu podziemnego klubu. Usiedliśmy tak, żeby nikt nam nie przeszkadzał. I – co ważne – jest stąd wyjście do kretów. Na wszelki wypadek.
Ostatnio weszło mi to w zwyczaj – zawsze sprawdzam, gdzie jest drugie wyjście. A najlepiej, gdy jest i trzecie. Całą miejską policję rzucono do pojmania „Łani". Coraz trudniej znaleźć nam jakiś klub na spotkanie z sintetami, coraz większe jest ryzyko, że ktoś się połasi na obiecaną przez władzę znaczną nagrodę energetyczną i mnie wyda. I coraz częściej czuję się nieswojo – mogę ściągnąć szpiclów do tej nory, w której żyją teraz uciekinierzy z gniazda Przepiórki.
– Nie jest ci łatwo – mówi Rimus.
– Mam wrażenie, że usiłuję wykopać podziemny tunel łyżeczką do herbaty.
– Twój rytm nie jest łyżeczką do herbaty. Twoje imię jest obecnie głośniejsze, niż moje wszystkie bębny razem wzięte.
Uśmiecham się. Rimus kładzie na blaszanym talerzyku przede mną kawałek witaminizowanego torciku – dwa cieniutkie i płaskie plasterki o smaku jagód. Tort chrzęści w zębach.
– Rimus… – mówię. – Pamiętasz, była kiedyś taka zabawa… wyścigi w pneumotunelach?
– Owszem – uśmiecha się. – To były piękne czasy. Sam się ścigałem jako chłopak, złamałem nogę… a bo co?
– To prawda, że ścigający się pneumonauci śpiewali piosenki? O sobie? Zadając rytm?
Patrzy na mnie uważnie i nagle się spręża wewnętrznie:
– Łanio… czy to jest ważne?
– Powinieneś go znać – mówię.
– Kogo?
– Tam był… – szukam odpowiednich słów – jeden człowiek… wśród tych, co się ścigali. Kiedy leciał, zawsze śpiewał o sobie tak: „Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr, wszystkim na opak, kochał go świat…”
– A jak się nazywał?
– Nie wiem.
– Rimus patrzy na mnie, przez chwilę odchylając się z krzesłem.
– To prawda, każdy śpiewał coś o sobie. Ci, co nie śpiewali, albo śpiewali fałszywie, szybko się rozbijali. Ja zresztą też nogę złamałem, bo zmieniłem swoją piosenkę… zbyt wolną… miałem taki… kaprys. Łanio – pieśń była jak talizman. Nigdy nie mówiliśmy, co który śpiewa.
– Była tam jeszcze dziewczyna – mówię. – Podobna do mnie.
– Skąd wiesz? – pyta Rimus prawie szeptem.
– On mi powiedział.
– Jaki on, do licha?
– Powiedz lepiej, czy znasz tę kobietę?
Kręci przecząco głową.
– Wszyscy się… porozchodziliśmy. Ona potem urodziła dziecko. A jeszcze później – tak słyszałem – umarła…
– Hej, przyjaciele – zza kotary wysuwa się twarz właściciela klubu. – Zamykam. Idźcie już. Jeżeli można, niech każde wyjdzie innym wyjściem.
Wstaję natychmiast. Rimus nie rusza się z miejsca i patrzy na mnie z pytaniem w oczach.
– Potem ci wszystko wyjaśnię – obiecuję solennie. – Muszę coś przemyśleć.
„Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr…”
Wychodzę z klubu. Rozglądam się dookoła: ulica jest pusta. Na betonowej ścianie miga smętnie reklama: „Obywatele! Dla was! Jutro! Święto Energii! Niezapomniana godzina! Przyjdź i świętuj z nami Dwudziestą Piątą Rocznicę…” Jaką rocznicę, nie da się zobaczyć – w tym miejscu ścianę ozdobił ktoś pięknym pawiem.
Dziś w nocy w mieście będzie szczególnie gwarno. Do każdej porcji zostaną dodane dwa, trzy energo. Sintety wyjdą na ulice, gdzie będą czekały na nich taniutkie rozrywki, i będą się radować jak dzieci, nie myśląc o dniu jutrzejszym.
Zamyśliwszy się, skręcam za róg. I nagle tuż przede mną wyrasta jakiś drab w czarnym płaszczu, który butnie stoi na szeroko rozstawionych nogach. Cofam się spostrzegłszy najpierw policyjne naszywki i dopiero po chwili spoglądam na twarz i poznaję Maksyma.
– Odbiło ci? Mogłam cię…
– Szybko!
Ma taki wyraz twarzy, że podporządkowuję się bez żadnych pytań. Chwyta mnie za łokieć i gdzieś ciągnie. Nie zdążywszy nawet mrugnąć okiem, ląduję w bagażniku policyjnej maszyny obok dwu grubych i solidnie natłuszczonych łańcuchów rowerowych. Z daleka słyszę gwizdy, tupot wielu nóg i urywane rozkazy: „Wszyscy stać! Niech nikt się nie rusza…”. Raduję się w duchu, że Rimus wyszedł przez podziemia.
Leżę cicho jak trusia. Po piętnastu minutach słyszę nad głową stuk butów, skrzyp dna, kaszel i przekleństwa. Do maszyny wsiadają policjanci.
– Znów nam zwiała – sapie ktoś przeziębionym głosem. – Suka!
– Ktoś jej pomaga…
– O ile w ogóle ona istnieje – dodaje trzeci głos.
– Istnieje – rzuca Maks. – Możecie mi wierzyć.
– A… – w głosie pierwszego słychać śmiech. – Ty przez nią naszywki straciłeś…
– Sam byś spróbował! – odcina się Maks.
Ktoś siada do pedałów. Łańcuchy napinają się tuż przy mojej twarzy, koła zaczynają się obracać… maszyna jedzie nie wiadomo dokąd.
Mija niemal godzina, zanim policjanci się rozchodzą i wszystko cichnie. Po upływie następnych trzydziestu minut zjawia się Maks i wyjmuje mnie z bagażnika. Ręce i nogi mi zdrętwiały. Wyobrażam sobie, jak się denerwują Aleks, Maur i Przepiórka. Robi mi się nieswojo.
Jesteśmy w garażu. W półmroku widzę rzędy policyjnych welomobilów.
– Posłuchaj – mówi Maks szeptem. – Mam do ciebie… osobliwą prośbę.
– Jaką?
Milczy przez długą chwilę, nie mogąc się zdecydować. Po raz pierwszy widzę go takim… niepewnym.
– Uratowałem ci życie. Dwa razy.
Nie podoba mi się ten wstęp.
– O co ci chodzi, Maksym?
– Nie mogłabyś pomoc mojemu ojcu i matce? I jeszcze… paru osobom? Oni też są sintetami.
– Pomóc?
– Łanio, wszyscy w mieście wiedzą, że wytwarzasz dziką energię. I przekazujesz ją ludziom. Którzy po tym… przestają być sintetami. O ile, oczywiście, sami się postarają.
– Chcesz, żebym dziką energią podładowała pracowników SINT-u? Tych, którzy codziennie wysyłają do Zakładu ludzi, jako paliwo?!
– Przecież nie wszyscy się tym zajmują. Główne zadanie SINT-u to rozdział energii, rozumiesz? Żeby każdy dostał swoją porcję na czas!
– Rozdział porcji – mówię powoli. – Nigdy nie uwierzę, że twój ojciec… na jakim stanowisku on tam pracuje?
– Jest głównym inżynierem.
Nie uwierzę, żeby główny inżynier skarżył się na za małą porcję.
– Oni tam wciąż skaczą sobie do gardeł – mówi Maksym cicho. – Wiesz, na co umarł poprzedni dyrektor SINT-u? Na brak energii! Przenieśli go na inne stanowisko i natychmiast mu wlepili karę za rzekome braki w postępach robót. No i umarł.
– Twojego ojca też chcą przenieść?
Długa chwila milczenia.
– Na razie nie, ale to już chyba niedługo potrwa. Stanowisko głównego inżyniera zawsze budziło… zawiść.
– I jak ty to sobie wyobrażasz, Maks? – pytam ostro. – Mam się pojawić w siedzibie SINT-u i powiedzieć: Cześć! Jestem Łania?!