Выбрать главу

Ale kiedy zasypiam, widzę wciąż ten sam straszny sen. Wychodzę z klubu, skręcam za róg, a tam czeka na mnie Zarządca Zakładu. Usiłuję uciec – i nie mogę. Nogi grzęzną mi w asfalcie. Obrzydliwe uczucie – jakby stopy się przy-kleiły…

„Wspomnij Wilczą Matkę. Oszczędź ich".

A czy oszczędzam siebie samą?

* * *

– Rimus… Gdzie są twoje bębny?

– Rozdałem – odpowiada spokojnie. – Sintetom.

– Nie szkoda było?

– A co miałem robić, jak mi zamknięto sklep?

– Siedzimy w najdalszym rogu podziemnego klubu. Usiedliśmy tak, żeby nikt nam nie przeszkadzał. I – co ważne – jest stąd wyjście do kretów. Na wszelki wypadek.

Ostatnio weszło mi to w zwyczaj – zawsze sprawdzam, gdzie jest drugie wyjście. A najlepiej, gdy jest i trzecie. Całą miejską policję rzucono do pojmania „Łani". Coraz trudniej znaleźć nam jakiś klub na spotkanie z sintetami, coraz większe jest ryzyko, że ktoś się połasi na obiecaną przez władzę znaczną nagrodę energetyczną i mnie wyda. I coraz częściej czuję się nieswojo – mogę ściągnąć szpiclów do tej nory, w której żyją teraz uciekinierzy z gniazda Przepiórki.

– Nie jest ci łatwo – mówi Rimus.

– Mam wrażenie, że usiłuję wykopać podziemny tunel łyżeczką do herbaty.

– Twój rytm nie jest łyżeczką do herbaty. Twoje imię jest obecnie głośniejsze, niż moje wszystkie bębny razem wzięte.

Uśmiecham się. Rimus kładzie na blaszanym talerzyku przede mną kawałek witaminizowanego torciku – dwa cieniutkie i płaskie plasterki o smaku jagód. Tort chrzęści w zębach.

– Rimus… – mówię. – Pamiętasz, była kiedyś taka zabawa… wyścigi w pneumotunelach?

– Owszem – uśmiecha się. – To były piękne czasy. Sam się ścigałem jako chłopak, złamałem nogę… a bo co?

– To prawda, że ścigający się pneumonauci śpiewali piosenki? O sobie? Zadając rytm?

Patrzy na mnie uważnie i nagle się spręża wewnętrznie:

– Łanio… czy to jest ważne?

– Powinieneś go znać – mówię.

– Kogo?

– Tam był… – szukam odpowiednich słów – jeden człowiek… wśród tych, co się ścigali. Kiedy leciał, zawsze śpiewał o sobie tak: „Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr, wszystkim na opak, kochał go świat…”

– A jak się nazywał?

– Nie wiem.

– Rimus patrzy na mnie, przez chwilę odchylając się z krzesłem.

– To prawda, każdy śpiewał coś o sobie. Ci, co nie śpiewali, albo śpiewali fałszywie, szybko się rozbijali. Ja zresztą też nogę złamałem, bo zmieniłem swoją piosenkę… zbyt wolną… miałem taki… kaprys. Łanio – pieśń była jak talizman. Nigdy nie mówiliśmy, co który śpiewa.

– Była tam jeszcze dziewczyna – mówię. – Podobna do mnie.

– Skąd wiesz? – pyta Rimus prawie szeptem.

– On mi powiedział.

– Jaki on, do licha?

– Powiedz lepiej, czy znasz tę kobietę?

Kręci przecząco głową.

– Wszyscy się… porozchodziliśmy. Ona potem urodziła dziecko. A jeszcze później – tak słyszałem – umarła…

– Hej, przyjaciele – zza kotary wysuwa się twarz właściciela klubu. – Zamykam. Idźcie już. Jeżeli można, niech każde wyjdzie innym wyjściem.

Wstaję natychmiast. Rimus nie rusza się z miejsca i patrzy na mnie z pytaniem w oczach.

– Potem ci wszystko wyjaśnię – obiecuję solennie. – Muszę coś przemyśleć.

* * *

„Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr…”

Wychodzę z klubu. Rozglądam się dookoła: ulica jest pusta. Na betonowej ścianie miga smętnie reklama: „Obywatele! Dla was! Jutro! Święto Energii! Niezapomniana godzina! Przyjdź i świętuj z nami Dwudziestą Piątą Rocznicę…” Jaką rocznicę, nie da się zobaczyć – w tym miejscu ścianę ozdobił ktoś pięknym pawiem.

Dziś w nocy w mieście będzie szczególnie gwarno. Do każdej porcji zostaną dodane dwa, trzy energo. Sintety wyjdą na ulice, gdzie będą czekały na nich taniutkie rozrywki, i będą się radować jak dzieci, nie myśląc o dniu jutrzejszym.

Zamyśliwszy się, skręcam za róg. I nagle tuż przede mną wyrasta jakiś drab w czarnym płaszczu, który butnie stoi na szeroko rozstawionych nogach. Cofam się spostrzegłszy najpierw policyjne naszywki i dopiero po chwili spoglądam na twarz i poznaję Maksyma.

– Odbiło ci? Mogłam cię…

– Szybko!

Ma taki wyraz twarzy, że podporządkowuję się bez żadnych pytań. Chwyta mnie za łokieć i gdzieś ciągnie. Nie zdążywszy nawet mrugnąć okiem, ląduję w bagażniku policyjnej maszyny obok dwu grubych i solidnie natłuszczonych łańcuchów rowerowych. Z daleka słyszę gwizdy, tupot wielu nóg i urywane rozkazy: „Wszyscy stać! Niech nikt się nie rusza…”. Raduję się w duchu, że Rimus wyszedł przez podziemia.

Leżę cicho jak trusia. Po piętnastu minutach słyszę nad głową stuk butów, skrzyp dna, kaszel i przekleństwa. Do maszyny wsiadają policjanci.

– Znów nam zwiała – sapie ktoś przeziębionym głosem. – Suka!

– Ktoś jej pomaga…

– O ile w ogóle ona istnieje – dodaje trzeci głos.

– Istnieje – rzuca Maks. – Możecie mi wierzyć.

– A… – w głosie pierwszego słychać śmiech. – Ty przez nią naszywki straciłeś…

– Sam byś spróbował! – odcina się Maks.

Ktoś siada do pedałów. Łańcuchy napinają się tuż przy mojej twarzy, koła zaczynają się obracać… maszyna jedzie nie wiadomo dokąd.

Mija niemal godzina, zanim policjanci się rozchodzą i wszystko cichnie. Po upływie następnych trzydziestu minut zjawia się Maks i wyjmuje mnie z bagażnika. Ręce i nogi mi zdrętwiały. Wyobrażam sobie, jak się denerwują Aleks, Maur i Przepiórka. Robi mi się nieswojo.

Jesteśmy w garażu. W półmroku widzę rzędy policyjnych welomobilów.

– Posłuchaj – mówi Maks szeptem. – Mam do ciebie… osobliwą prośbę.

– Jaką?

Milczy przez długą chwilę, nie mogąc się zdecydować. Po raz pierwszy widzę go takim… niepewnym.

– Uratowałem ci życie. Dwa razy.

Nie podoba mi się ten wstęp.

– O co ci chodzi, Maksym?

– Nie mogłabyś pomoc mojemu ojcu i matce? I jeszcze… paru osobom? Oni też są sintetami.

– Pomóc?

– Łanio, wszyscy w mieście wiedzą, że wytwarzasz dziką energię. I przekazujesz ją ludziom. Którzy po tym… przestają być sintetami. O ile, oczywiście, sami się postarają.

– Chcesz, żebym dziką energią podładowała pracowników SINT-u? Tych, którzy codziennie wysyłają do Zakładu ludzi, jako paliwo?!

– Przecież nie wszyscy się tym zajmują. Główne zadanie SINT-u to rozdział energii, rozumiesz? Żeby każdy dostał swoją porcję na czas!

– Rozdział porcji – mówię powoli. – Nigdy nie uwierzę, że twój ojciec… na jakim stanowisku on tam pracuje?

– Jest głównym inżynierem.

Nie uwierzę, żeby główny inżynier skarżył się na za małą porcję.

– Oni tam wciąż skaczą sobie do gardeł – mówi Maksym cicho. – Wiesz, na co umarł poprzedni dyrektor SINT-u? Na brak energii! Przenieśli go na inne stanowisko i natychmiast mu wlepili karę za rzekome braki w postępach robót. No i umarł.

– Twojego ojca też chcą przenieść?

Długa chwila milczenia.

– Na razie nie, ale to już chyba niedługo potrwa. Stanowisko głównego inżyniera zawsze budziło… zawiść.

– I jak ty to sobie wyobrażasz, Maks? – pytam ostro. – Mam się pojawić w siedzibie SINT-u i powiedzieć: Cześć! Jestem Łania?!