Выбрать главу

– Posłuchaj – ściska moją dłoń. – Przecież ja mogę ci się przydać! Pokażę ci SINT. Transformatory, stację rozdzielczą… słowo daję, że cię poprowadzę. Pokażę ci wszystko, co zdołam.

Patrzę na niego uważnie, usiłując odgadnąć, czy to pułapka, czy nie.

– Nie wydam cię, przysięgam na ojca – mówi Maks i nagle czuję zazdrość. On ma chociaż ojca… – To jak będzie, Łanio? – Patrzy mi w twarz prawie błagalnie.

– A jak to załatwimy? – Wciąż jeszcze się namyślam.

– Wiem jak. Dziś w SINT-cie… Widzisz, oni także obchodzą Święto Energii. Co prawda na swój sposób.

* * *

Nigdy w życiu nie widziałam tyle światła. No, może latem, w jasny dzień na szczycie odgromnika.

Wchodzę do ogromnej sali wsparta na ramieniu Maksa. Maks ma na sobie paradny mundur energopolicaja – czerń i srebro. Ja włożyłam suknię, którą przyniósł mi pół godziny wcześniej. Suknia leży całkiem nieźle. Włosy upięłam w ciasny krąg wokół głowy. Twarz na poły ukryłam pod ciemnymi okularami – jak wyjaśnił mi Maks, to ostatni krzyk mody. Damy, żyjące w takim blasku, obowiązkowo muszą chronić oczy.

Obok mnie przechodzi mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna, wysoka i szczupła, od stóp po czubek głowy obwieszona lampkami. Migają ogniki na barwnym naszyjniku, brosze i spinki we włosach sypią całe pęki iskier, ogon sukni ciągnie za sobą łańcuch ogni, lampki w obcasach podświetlają smukłe nogi natarte – dla pełni obrazu – odblaskowym pudrem. Za całym tym przepychem ciągnie się sznur przewodów, a czterej służący dźwigają akumulator.

– To żona naczelnego dyrektora – mamrocze Maks.

Salę oświetla milion ogników. Posadzka i sufit są prawie zwierciadlane i mimo okularów dość szybko zaczyna mnie ćmić w oczach. Rozmaici ludzie pozdrawiają Maksa, on odpowiada uprzejmie i wszystkim przedstawia mnie jako swoją przyjaciółkę. W tłumie snują się kelnerzy z tacami. Maks bierze dwa drinki i jeden podaje mnie. Upijam nieco – to zwykły napój energetyzowany, może tylko odrobinę słodszy niż gdzie indziej.

– Teraz będzie koncert – mówi Maks.

Dopijam szklankę do dna, a mimo to czuję, że mam sucho w krtani.

– Kim są ci wszyscy ludzie?

– No, różnie… Są tu inżynierowie. Pracownicy administracji. I łowcy.

– Łowcy?!

Wpatruję się uważnie w twarze obecnych. W paradnych frakach i smokingach mężczyźni są do siebie podobni, wyróżniają się tylko policjanci w czarno-srebrnych mundurach. Niejeden z gości ma lampki na rękawach czy klapach fraków, ale akumulatory zręcznie poukrywali pod ubraniami. Kobiety mają gorzej – jakieś dwie damulki poplotkowawszy przyjaźnie nie mogą teraz rozdzielić splątanych przewodów. Sytuacja niezręczna, sypią się wzajemne pretensje, dwa zespoły tragarzy kręcą się wokół, usiłując rozdzielić pięknotki…

Przypominam sobie ciemne ulice miasta, odbłyśniki, latarki ekspandery i napędzane z dynama latarnie ryksz.

– Wiem, o czym myślisz – mówi Maks.

– Nie wiesz! – odpowiadam ostro. – Pomogę ci – ale tylko ze względu na ciebie, Maks! Dla twojego ojca palcem bym nie ruszyła!

Na podwyższoną platformę w rogu sali wchodzi dziesięcioro kobiet i mężczyzn, jedni mają w dłoniach skrzypce, inni gitary, ktoś tam trzyma tamburyn, a jeszcze inny ma werbel. Patrzę ciekawie: perkusista trzykrotnie uderza pałeczką i zaczyna się muzyka – tak samo martwa i bez wyrazu, jak bezpłatny makaron.

– Poczekaj! – mówi Maks. – Muszę porozmawiać z ojcem. Zaraz was sobie przedstawię.

I znika w skrzącym się od lampek tłumie. Zostaję sama – z pustą szklanką w dłoni i martwym rytmem, który grzęźnie mi w uszach.

Mam wielką ochotę na to, żeby wskoczyć na podwyższenie i odebrać temu dupkowi instrument. Wstrzymuję się ostatkiem sił, obracam w palcach szklankę i wystukuję rytm paznokciami na szkle. Stojący w pobliżu goście zaczynają mi się przyglądać z rosnącym szybko zainteresowaniem.

Idiotka! Nie powinnam zwracać na siebie uwagi – Maks mówił mi to przynajmniej sto razy!

– Pozwoli pani? – mężczyzna z jaskrawym gwiazdozbiorem na ramionach odbiera mi szklankę, stawia ją na tacy przechodzącego obok kelnera, bierze z niej drugą i wyciąga w moją stronę. – Miła pani, widzę panią po raz pierwszy, jest pani przyjaciółką Maksyma?

Mamroczę coś pod nosem. Piję łapczywie. Mężczyzna nie spuszcza ze mnie spojrzenia maleńkich, pożądliwych oczu.

– Podoba się pani?

Mówi o muzyce. Kręcę głową, nie mam sił na udawanie.

– Możemy zaprosić inny zespół – mówi mój rozmówca. Ma miękki, zwodniczo przyjazny głos i bardzo władcze maniery. Spostrzegłszy kogoś w tłumie, macha ręką:

– Stefan! Podejdź no tutaj!

Odwracam głowę.

Nigdy nie zapomnę Stefana-Łowcy i nie pomylę go z nikim, choćby nie wiedzieć w co się przebrał. Teraz pyszni się ciemnofioletowym garniturem, na którego klapach płonie całe morze odznak i odznaczeń. Liczę: może Łowca dostaje po orderze za każde dziesięć ofiar? A może za każde sto?

Mam ochotę uciec stąd jak najdalej. Ale nogi jakby mi się przykleiły do lśniącej podłogi. Tak bywa we śnie. Przykładam krawędź szklanki do ust – i zachłystując się drinkiem, zaczynam kaszlać.

Mężczyzna, który pierwszy mnie zaczepił, łagodnie klepie mnie po plecach:

– No, no… niechże pani pozna Stefana, mojego zastępcę. A to przyjaciółka naszego Maksa, miła… jak pani ma na imię?

Stefan patrzy mi w twarz. Wiem, że ciemne okulary ukrywają połowę moich rysów, ale wiem też, że tacy jak on mają wprost zawodową pamięć do twarzy.

Kaszlę.

– Czy mu już gdzieś się nie spotkaliśmy? – pyta Stefan.

Kręcę głową. Nadal kaszlę, choć teraz już umyślnie. Na siłę.

Wszyscy jeszcze patrzą na mnie. Stefan pochyla się ku mojemu rozmówcy i coś mu szepcze do ucha. Mężczyźnie z lampkami na rękawach wyciąga się gęba – i już w następnej chwili zdziwienie zastępuje uśmieszek zadowolenia.

– Zuch! – mówi przymilnie. – Brawo, Łowco. – I ponownie spogląda na mnie.

Zamiast broni mam w ręku tylko pustą szklankę. No cóż, dobre i to. Czekam na to, co powie Pan Błyszczący.

Nie zauważa tego, że stoję jak ściśnięta sprężyna.

– Dobre nowiny. Bardzo dobre nowiny, łaskawa pani…

Nie wiem, co robić. Co mu powiedział Łowca? Moje imię, czy…

W tej samej chwili z tłumu wyłania się Maks. Na pozór jest spokojny, tylko blady – i płoną mu policzki. Wciągam powietrze w płuca – coś się musiało stać. Coś innego…

Maks znajduje w sobie dość sił, żeby wymienić uprzejme pozdrowienia z moim rozmówcą i Stefanem. Potem ujmuje mnie pod rękę i prowadzi przez tłum – obok dam z akumulatorami. Obok sceny z muzykantami. Ku wyjściu na korytarz. Przez cały czas czekam, aż dogoni nas okrzyk: „Stać! To Łania!" Ale nikt nie woła. Przy drzwiach nie wytrzymuję i spoglądam za siebie: mój niedawny rozmówca stoi obok Stefana i obaj o czymś rozmawiają, nie patrząc w moją stronę…

Czyżby wszystko się rozeszło po kościach?

Zatrzymujemy się z Maksem przy oknie zasłoniętym ciężką portierą. Tu już nie jest tak jasno. Mam ochotę zdjąć ciemne okulary, ale w porę się wstrzymuję.

– Wzięli twoich dzikich – mówi cicho Maks. – Tylko co… czterdzieści minut temu. Śledzili ich spod klubu… i wzięli wszystkich… Nawet Przepiórkę z dziećmi.

Chwytam się portiery.

– Maura? Loszkę? Aleksa? Liftera? I…

– Wszystkich… – Maks z trudem łyka ślinę. – Co więcej, kopią już i pode mną. Wiesz, z kim rozmawiałaś? To główny koordynator załadunków…

W środku – w piersi? w głowie? – rodzi się we mnie cieniutki dźwięk. Jak jęk komara nocą w lesie. Jest coraz silniejszy, teraz już wyje jak wiatr w rurze… jak wilk w głębi lasu… przecina go rytm. Niespieszny, wstrzymywany, nawet jakby zimny. Moje palce same zaczynają bębnić po parapecie. Więc to o tym powiadomił Łowca swojego szefa…