– Jeszcze dziś wysyłają ich do Zakładu – szepcze Maks. – Wydano już rozkaz załadunku…
– Maks – mówię bardzo niskim, spokojnym i dziwnie pewnym siebie głosem. – Zakład ich nie dostanie. Ani dziś, ani jutro, ani nigdy!
Od tej chwili wszystko, co się dzieje ze mną i we mnie, poddane jest ostremu i surowemu rytmowi.
Święto trwa dalej. Cieniutko zawodzą skrzypce. Gwar głosów się nasila. Minuta, dwie – i Łowca przypomni sobie, gdzie mnie widział, po Maksa przyjdą uzbrojeni koledzy i nie uratuje go nawet ojciec główny inżynier.
Idiotyczna suknia wieczorowa zaczyna mi przeszkadzać. Idę ku wyjściu wysoko podniósłszy głowę i na nikogo nie patrząc. Czuję, jak napięte są mięśnie ręki Maksa pod rękawem paradnego munduru.
– Już wychodzicie? – pyta przyjaźnie portier przy wielkich, szczelnie zamkniętych drzwiach. Uśmiecha się, ale mnie się wydaje, że w jego słowach kryje się jakieś znaczenie.
– Owszem – mówię zimno. – Proszę otworzyć.
– Okażcie przepustki.
Łatwiej tu było wejść, niż wyjść. Maksym podaje mu dwa liliowe kartoniki z pieczęciami. Odźwierny ogląda je uważnie; za jego plecami na niewielkiej kanapce siedzi dwu policajów w pełnym umundurowaniu, z porażaczami w otwartych kaburach. Mój wewnętrzny rytm mnie ponagla: szybciej, szybciej!
Odźwierny bardzo wolno podnosi głowę. Bardzo wolniutko wyciąga rękę i zwraca Maksowi przepustki:
– Szkoda, że wychodzicie tak wcześnie…
W tej samej chwili rozlega się pisk stojącego na stoliku obok przenośnego komunikatora. Odźwierny podnosi słuchawki do uszu i mikrofon do warg:
– Warta. Melduję się…
Maksowi puszczają nerwy:
– Spieszy nam się! – mówi ostro. Siedzący na kanapce policaje odwracają zdziwieni głowy.
– Rozumiem – mówi odźwierny. Odkłada nauszniki i mikrofon, a potem w milczeniu zaczyna otwierać zamki szyfrowe – jeden, drugi…
Drzwi w końcu się uchylają, ale jednocześnie ponownie rozlega się pisk komunikatora.
– Warta – mówi odźwierny.
Wychodzimy na wysoki ganek. Z prawej i z lewej płoną potężne reflektory. W żadnym wypadku nie należy teraz biec.
– Chwileczkę! – woła za nami odźwierny. – Chwileczkę!
Oboje podrywamy się jednocześnie i biegniemy po schodkach w dół: byle skręcić za róg, a tam już jest mrok…
Na dachu gmachu SINT-u zapala się potężny reflektor. Z tyłu słychać trzask policyjnych porażaczy: w końcu to tylko kilkadziesiąt kroków.
– Trzymajcie ją! To Łania!
Maks odwraca się w biegu ku mnie. W dłoni trzyma policyjny porażacz.
– Uciekaj. Zatrzymam ich!
Wlatując w wąski zaułek zalany ostrym światłem reflektora słyszę za sobą odgłosy zawziętej strzelaniny.
Znów jestem sama. Znów zdana tylko na własne siły, i działam na własne ryzyko. Święto Energii się skończyło. Miasto opustoszało. Na rogu stoi weloryksza – rykszarz usiłuje zrozumieć, skąd wzięło się to światło i dziwaczne dźwięki. Niezbyt skoro idzie mu myślenie, ale w końcu podejmuje decyzję, że najlepiej będzie się stąd wynieść. Zbijam go z siodełka, zanim położy stopy na pedałach.
Mój wewnętrzny rytm wreszcie wyrywa się na zewnątrz. Pojazd jest dobry; wielkie koła, a łożyska kręcą się bez jednego zgrzytu. Na wariackiej szybkości przejeżdżam trzy kwartały, potem hamuję tak, że dym idzie spod opon – i tracę kilka drogocennych minut na to, żeby ukryć maszynę jak należy w cieniu bramy.
Sama chwytam za krawędź nisko zwisającego balkonu, podciągam się i zaczynam wędrówkę w górę, z balkonu na okno, z okna na występ muru, stamtąd na kolejny balkon i tak do samego dachu. Zeskoczywszy na pokrytą papą płaszczyznę przyginam się nisko i gnam przed siebie, co sił w nogach.
Biegnie mi się lekko i łatwo. Wewnętrzny rytm zazębia się harmonijnie z zewnętrznym. Mam czas pomyśleć.
Nic jeszcze nie jest gotowe. Nie zdążyłam zorganizować sintetów, nie zdążyłam niczego z nikim omówić. Nie zapytałam żadnego, czy gotów jest zaryzykować życiem, czy w razie potrzeby gotów będzie umrzeć, żeby zatrzymać Zakład… I cóż by mi zresztą odpowiedzieli?
Biegnąc, uśmiecham się ponuro. Legenda o wszechmocnej, potężnej Łani, która daje siłę i energię to jedno. A ta nocna ucieczka po dachach, świadomość, że wcale nie jestem wszechmogąca i jego przesłanie: „Łanio, pamiętaj o Wilczej Matce. Oszczędź ich" – to drugie.
Potykam się i wyciągam jak długa na dachu. Cholerna suknia wieczorowa, gdybym miała na sobie spodnie, nie podrapałabym sobie kolan…
Wstaję i rozglądam się. Z tyłu, w dole na skrzyżowaniu błyskają reflektory. Rozbiegają się w prawo i w lewo. Biorą mnie w pierścień. Policja ma nowe doświadczenia: udało im się przecież pozdejmować dzikich z wieżowców…
Biegnę znowu. Wszystkie domy przy tej ulicy stoją ciasno jeden przy drugim, więc bez trudu przeskakuję z dachu na dach. Aż nagle otwiera się przede mną ulica – szeroka przepaść, nad którą ani przeskoczyć, ani przelecieć się nie da. Rozglądam się dookoła. Policaje będą tu za pięć minut, a tym razem nie da się przesiedzieć obławy na dachu.
Do frontowej ściany budynku przymocowano drabinę. W ciągu kilku sekund schodzę na dół. Wagon do Zakładu będzie wyprawiony rankiem, jutro – a właściwie już dzisiaj – za kilka godzin. A mnie chyba osaczyli jak zwierzę…
Zeskakuję na ziemię. Rozglądam się, w odległości kilku kroków, na środku ulicy, widzę kratę wylotu kanału ściekowego.
Krata jest ciężka. Nie mam jej czym podważyć. Wczepiam się w nią palcami, paznokciami, w końcu udaje mi się ją unieść o kilka milimetrów. Jeszcze trochę…
Wzdłuż ulicy płynie światło latarki. Policaje pędzą na welomobilu – prosto na mnie. Środkiem ulicy. Stękając z wysiłku odsuwam nieco kratę – wejście do studzienki upodabnia się do miesiąca w pierwszej kwadrze – i daję nura w dół. Światła policyjnego welomobilu są o kilka kroków ode mnie…
Po kilku sekundach koło najeżdża na otwór i słyszę głośny łoskot awarii.
Przedzieram się wzdłuż betonowego chodnika. Słyszę bulgotanie wody. Za mną gnają światła latarek – prześladowcy depczą mi po piętach. A czas upływa, sekunda za sekundą… Bezcenny czas!
Żelazne rury. Pęki starych przewodów, dawno nikomu niepotrzebnych. Przedzieram się gdzieniegdzie na czworakach, w innych miejscach wyprostowana, przełażę przez pozrywane kable. Brak mi noktowizorów. Poruszam się prawie na oślep, usiłując wymacać przejście wyciągniętą ręką.
Ktoś mnie chwyta za nadgarstek.
Nie umiem powstrzymać krzyku. Echo skacze od ściany do ściany, policaje słyszą mój krzyk i kierują w moją stronę światła latarek.
– Cicho! – słyszę nad uchem ochrypły głos. – Za mną.
Tego człowieka już widziałam. To jeden z kretów, którzy mi proponowali pomoc u Dysa. Teraz bez słowa podaje mi noktowizory.
Porusza się jak woda, bez najmniejszego wysiłku przeciskając się przez rozmaite szczeliny. Ja za nim – nieco wolniej, ale mimo wszystko przełażę przez wąską szczelinę pomiędzy dwoma blokami betonu. Przypomina mi się rura, w której ugrzęzłam na Zakładzie. Aleks nazwałby to klaustrofobią…
Wspomnienie o Aleksie działa na mnie jak smagnięcie batem.
Policja zostaje daleko z tyłu. Kret dociera do przełomu w betonowej obudowie i zeskakuje w dół. A ja za nim.