Выбрать главу

Tu można już się swobodnie wyprostować. Jesteśmy w ogromnym, dawno porzuconym i ciemnym korytarzu. Być może jest to jeden z tunelów pneumo, o których mówił jeszcze Zarządca Zakładu.

– Czego ci potrzeba, Łanio? – pyta kret. Tutaj, w mroku, jego oczy są szeroko otwarte. I nie ma okularów.

Ciężko dyszę. Z podrapanego policzka kapie mi krew. Z mojej wieczorowej sukni zostały tylko strzępy.

– Czego ci potrzeba, Łanio? – powtórnie pyta kret. – Pamiętasz, mówiliśmy ci: zrobimy wszystko, o co poprosisz?

– Bardzo proszę – mówię błagalnie – dajcie mi się w coś przebrać.

* * *

Całe miasto jest pod ziemią podszyte tunelami. Wzdłuż nich ciągną się rury, przeważnie puste i martwe. Siedzę przy jednej z takich rur, w dłoniach mam dwa stare klucze do śrub. Gram na rurze.

Rura drży i wibruje. Wibracja przechodzi na moje ręce. Nikt nigdy nie miał takiego instrumentu. Wybijam rytm, który rurami przenosi się w dal. Przenika w otwory, przez które nigdy nie przecisnąłby się człowiek. W głąb i wszerz. W niektórych miejscach z rur osypują się łuski rdzy. Gdzieś tam słychać szelest piasku, gdzieś kapie woda. Gram.

W podziemnej sali, gdzie przyprowadził mnie kret, powoli zbierają się ludzie. Niektórych już widziałam wcześniej. Innych widzę po raz pierwszy. Wszyscy znają moje imię.

– Łania przyszła do nas po pomoc – mówi Dys, właściciel „Dys-Krecji". – Mów, Łanio.

– Muszę odbić swoich przyjaciół – stwierdzam. – Są w SINT-cie.

– Gdzie?

– Tam, skąd odprawia się paliwo dla Zakładu… Tam jest pełno policji. Wszyscy miejscy kontrolerzy. Nie wiem, co robić!

Patrzą jedni na drugich i wymieniają spojrzenia. Też nie wiedzą, co robić, ale wtedy przy wejściu rozpętuje się jakaś zawierucha. Rozpychając kretów na boki przedziera się ku mnie człowiek w rozerwanej na ramieniu koszuli.

– Rimus! – nie wierzę własnym oczom. – Ocalałeś? Nie zabrali cię!

Obejmuje mnie. Po raz pierwszy od dłuższego czasu ogarnia mnie spokój.

* * *

Do świtu zostało jeszcze kilka godzin. Sintety śpią jak martwi, zmęczeni pełnym fałszu Świętem Energii.

Ja i Rimus wspinamy się na Złamaną Wieżę. To ten drapacz chmur, który zawalił się przed wieloma laty tak, że została tylko konstrukcja. To miejsce, w którym po raz pierwszy poczułam się dziką. Gdzie kiedyś był rozgromiony przez policję klub „Zerwany Dach".

Reflektory porozbijano co do jednego, a wiatr porwał odłamki. Podwyższenie dla perkusji rozebrano, bar przewrócono, a zamiast ław wiszą pozrywane łańcuchy. Ale pośrodku podium stoi ogromny bęben. Górna membrana zasypana jest pyłem i drobnymi śmieciami.

– Pamiętasz, mówiłem ci, że rozdałem swoje bębny sintetom? Bębny, tamburyny i werble, wszystko, co dudniło, bębniło i warczało, rozdałem co do jednej sztuki.

Milczę.

– Spróbuj – podaje mi dwie pałeczki. – Jak tobie się nie uda, to nie uda się już nikomu.

Dotykam membrany drewnianą pałeczką. Bęben odpowiada.

– Rimus… – odzywam się. – Ale po co? W czym oni nam pomogą?

– Wal – mówi Rimus.

Wstrzymuję oddech – i uderzam ze wszystkich sił.

W górę wzbija się chmura pyłu. Podskakują ziarenka piasku. Bryzgają okruchy śmieci i zetlałe strzępy papieru. Unoszą się kropelki wody, które zawisają w powietrzu i nie mogą opaść, podbijane nowymi drganiami. Jeszcze, jeszcze, jeszcze! Uderzam równomiernie, powoli nasycając się spokojną pewnością siebie bębna, który niejedno już widział i niejedno jeszcze prze-ży-je…

Rimus kładzie mi dłoń na ramieniu. Zamieram w bezruchu, a bęben wciąż jeszcze dudni – i poprzez jego głos słyszę odpowiedzi innych bębnów!

Pierwszy odzywa się gdzieś zupełnie blisko – na którymś z dachów pięciopiętrowców. Przenikliwy, dźwięczny i wysoki – jak głos dzielnego, zuchwałego chłopca. Zaraz potem wtórują mu jakiś bas i trzeci, nieco przygłuszony, a rytm – mój rytm – leci od jednego do drugiego, jak odbicie. Jak odblask ognia. Jak rozkaz!

Przez cale miasto. Na południe, na południowy zachód, na zachód i na północ. Bębny przekazują sobie głosy, jakby rozmawiając i podając jeden drugiemu rytm – mój rytm.

– To moje bębny – Rimus uśmiecha się w półmroku. – Wiedziałem, że się jeszcze nam przydadzą.

* * *

Sintety wychodzą na ulice, jak po godzinie energii. Brak im tylko euforii: twarze mają blade, napięte, nigdzie prawie nie widać uśmiechów. Wpatrując się dokładniej, poznaję dziewczynę z warkoczami, i drugą, ciemnowłosą; poznaję młodych sintetów, którzy bardzo niedawno zrezygnowali z opasek. Niektórzy na jeden dzień, inni na zawsze. Pośród znajomych twarzy są i nieznajome: znieruchomiałe w wyrazie napięcia i nieufności.

– Bierzcie ze sobą wszystkie żelastwo, które może bębnić i grzechotać – mówię. – W górach tak się przyzywa grom. A nam potrzebna jest burza. Dziś. Tu i teraz.

Patrzą jeden na drugiego. Nie pojmują, po co to wszystko. Wielu z nich w ogóle nie wie, co to takiego ta burza.

– Trzeba odwrócić uwagę policjantów – wyjaśnia Rimus. – Trzeba wzniecić zamieszki. Żeby nie wiedzieli, dokąd biec, co robić i gdzie wiać, a my tymczasem…

– Rimusie… – odzywam się. – Dziękuję. Ale do SINT-u pójdę sama.

* * *

Kłócimy się. Niewiele brakowało, a pokłócilibyśmy się na wieki. On chce iść ze mną, czas ucieka, a ja nie mogę, nie mogę mu wyjaśnić, że to moja i tylko moja sprawa.

Rimus potrząsa pięściami. Podchwytuję jego pełen temperamentu gest i przedłużając jego ruch przerzucam go przez siebie, usiłując nie uderzyć nim za mocno o asfalt.

Podnosi się bez słowa. I długo milczy.

– Dobra – odzywa się wreszcie przez zęby. – No to tak… Narobię takiego zamieszania, że SINT zupełnie opustoszeje.

* * *

Zaczyna świtać. Zostaje mi godzina, nie więcej. W mieście panuje cisza przedświtu.

I nagle ta cisza jakby wybucha.

Przyszli. Jest ich więcej, niż można się było spodziewać. Niosą ze sobą żelazne bańki i pokrywki, arkusze blachy i łańcuchy, końcówki węży i fragmenty rur. Pośrodku kolumny jedzie Rimus na welomobilu, a cały wóz obwieszony jest mniejszymi i większymi dzwonkami i dzwonami. Rimus kręci pedałami, ja idę obok, walę w bębny, a wokół nas rozpętuje się chaos godny końca świata.

Wyją syreny napędzane przez dynama. Grzechoczą pełne kamieni puszki. Łomoczą beczki, brzęczą łańcuchy, żelazne pręty tłuką we fragmenty krat – i oto w cały ten piekielny hałas wkrada się rytm.

„Idziemy" mówi ten rytm. Czuję, że po skórze przebiegają mi ciarki.

– I-dzie-my!

– Żyć swoim rytmem! – krzyczy Rimus w ustnik głośnika.

– Żyć swo-im ryt-mem! Żyć swo-im rytm-mem! – podchwytują idący obok ludzie.

Drżą ściany domów. Lecą w dół popękane szyby, przeciążone rytmem. Miasto miota się pomiędzy entuzjazmem a paniką. Za oknami migają twarze. Podskakują szklanki na parapetach. Spadając w dół rozbijają się i dodają głębi i smaku naszej muzyce. Wybijam synkopy na tamburynach, wplatając się w ogólny rytm swoim własnym wzorem. Pięknie wychodzi, choć słyszę to pewnie tylko ja sama.

– Dalej! Naprzód! Naprzód ku szczytom!

– Nie jestem sintetem! – krzyczy w megafon dziewczyna, która na chwilkę wspina się na stopień welomobilu.

Rimus otwiera szeroko usta, żeby oszczędzić błony bębenkowe w uszach.

– Nie jes-tem sin-te-tem! – wykrzykuję wespół ze wszystkimi, jak przysięgę.