Rimus chce coś jeszcze powiedzieć, ale w megafonie wysiada napięcie. Rimus na chwilę puszcza kierownicę i lewą dłonią targa sznur, rozkręcając dynamo. Megafon ponownie się ładuje.
– Dzika energia! – krzyczy Rimus.- Hej ho! Hej ho! Jeżeli idziesz z nami, jesteś dziki!
– Hej ho! – powtarzają wszyscy. – Jesteś dziki!
Ten okrzyk podchwytuje niebo nad naszymi głowami. Trwożnie i radośnie wyją syreny megafonów. Z prawej i z lewej, z dachów niewysokich domów, sfruwają do nas na skrzydłach i spływają po linach, zawisając nad głowami tłumu, ocaleni dzicy.
Dojadło już im życie po piwnicach, udawanie sintetów, ukrywanie się i strach. Powyciągali ze skrytek swoje skrzydła, megafony, latarnie – krzycząc i nawołując się w ptasim języku przyłączają się do naszego marszu: idą po dachach, po pochyłych ścianach, wystukują rytm na kratach balkonów, na skrzydłach wiatraków, walą w szkło i blachę…
Wydaję mi się, że widzę strugi światła bijące z wylotów ryczących głośników. I jednocześnie czuję, jak drga ziemia i kamienie bruku zaczynają podskakiwać w swoich gniazdach. Budzi się we mnie groza przodków: trzęsienie ziemi! Ale w tej samej chwili widzę, jak odsuwa się pokrywa włazu kanalizacyjnego i spod ziemi wyłazi kret – chudy, kościsty, w ciemnych okularach i z ogromnym nastawnym kluczem w sękatej dłoni.
Nie słyszę, co krzyczy. Jak Loszka czytam z ruchu warg: jesteśmy z wami. Jesteśmy z wami. Jesteśmy z wami!
Nasz pochód trwa: ulicą idzie z hukiem i łomotem kolumna zbuntowanych sintetów, po dachach i ścianach suną dzicy, a podziemnymi korytarzami, wstrząsając ziemią, przedzierają się krety.
Biję w tamburyny jednocząc się z rytmem i rozpływając się z nim – i nagle pojmuję, że nasz marsz z ulicznej ruchawki przeistacza się w coś większego. Rytm, który zrodziło serce tłumu, podjął własne życie. I nie my wiedziemy rytm – to on nas prowadzi. To potężny, wesoły i bezlitosny przywódca. My tworzymy rytmy, a rytmy tworzą nas; ludzka rzeka płynie ulicą, pod ulicą i nad nią, z każdym krokiem przybiera na sile, wchłaniając w siebie potoki i strumyki z sąsiednich uliczek i zaułków, tworzy nową, sprężystą energię, zapalając nią słabych, zrozpaczonych i tych, których przestraszone twarze bieleją za oknami.
Ponownie czuję się pikselem. Na krótką chwilę.
Rimus podaje mi megafon.
– Uwolnij się! – krzyczę. – Bądź wolny. Bądź wolny i dobry jak Słońce!
– Wolny! Jak Słońce! – podchwytuje tłum. – Hej-ho! He-ja-ho!
– Możesz! Dasz radę! Energia jest w tobie!
– Energia jest w tobie!
Ulica się kończy, rytm zalewa teraz plac, niebo nad placem i fasady otaczających go domów. Tłum idzie, a rytm przetacza się nad naszymi głowami jak ciężki, obity kutą stalą taran.
Naprzeciwko naszego wypełza, niezdarnie tocząc się korytem ulicy, drugi taran. Policaje – opancerzeni, z tarczami i pałkami, tłuką metalem o metal i plastykiem o plastyk. Obcy rytm, butny i potężny, zderza się z rytmem naszej kolumny.
Rrraz!
Mam chęć przysiąść i zakryć uszy dłońmi. Na ułamek sekundy ogarnia mnie strach, że teraz ze zderzenia dwu rytmów zrodzi się mordercza, watowa cisza.
Nie. To moje uszy, porażone grzmotem zderzenia na ułamek sekundy odmówiły mi posłuszeństwa. A rytmy zwarły się ostro, usiłując zdławić i zagłuszyć jeden drugiego.
– Wolny! Jak Słońce!
– Poddaj się!
– Energia jest w tobie!
– Pod-daj się!
Nasz rytm jest żywy i gibki, w tym jego siła. Rytm kolumny policyjnej się nie zmienia, jest stały i monotonny – i w tym jego siła. Widzę, jak obie kolumny zamierają: pierwsze szeregi dzieli odległość dziesięciu kroków. Jedni wybijają rytm na żelaznych bańkach i miedzianych naczyniach, drudzy biją w żelazne i plastykowe tarcze. Mogłoby się zdawać, że straszne starcie dźwięków wywołuje drganie bruku…
Nie, to nie złudzenie. Krety walą od dołu w kraty kanalizacji i luki podskakują. Kamienie tańczą. Dzicy, którzy pozajmowali wszystkie dachy wokół placu tańczą na blaszanych rynnach i każdy ich skok odzywa się echem gromu. Widzę jak sintety na czele kolumny ustawiają bębny na ziemi i naśladując dzikich, wskakują na nie nogami. Grzmią, usiłując zdławić policjantów swoją energią, podporządkować ich swojemu rytmowi…
Rimus odwraca się do mnie.
– Ruszaj! – czytam z jego warg. – Rób swoje, a my tu zrobimy swoje!
Ma rację.
Z trudem wydostaję się z grzmiącego tłumu. Skręcam w sąsiednią ulicę i biegnę wzdłuż żelaznego ogrodzenia. W prawo. W lewo. Jeszcze raz w lewo. Pod łukiem bramy i dalej. Utarczka na placu się przedłuża – nie trzeba jej widzieć, przetacza się nad dachami głośniej od burzy. Instynktownie otwieram usta: muszę chronić bębenki.
Skręcam w niepozorny zaułek. Stop. To tutaj. Te właśnie drzwi pokazał mi Maksym. To wiecznie zamknięta żelazna brama.
Zwykle stoi przed nimi wzmocniona warta. Teraz na posterunku tkwi dwóch, nieco przestraszonych funkcjonariuszy. Ścierające się na placu rytmy dochodzą tu fragmentami i przerażają jak ryk nadciągającego tsunami. Wartownicy się denerwują: jeden przytupuje nieświadomie, powtarzając rytm policyjnej kolumny, drugi nieświadomie zgina i rozgina palce w rękawicy i co chwila pyta natarczywie swojego kompana:
– Co się tam dzieje? Czy ty coś z tego rozumiesz?
Obaj mają ciężkie porażacze przerzucone przez ramię. Nie jest to broń policyjna. Ciężka artyleria.
Podchodzę, wcale się nie kryjąc. Jeden z nich wytrzeszcza na mój widok oczy. Drugi szykuje porażacz:
– Kto idzie?
– Łania! – odpowiadam.
– Łania?!
Obaj są niewolnikami rytmu marszowego. Ja poruszam się w rytmie podstępnego tańca. Każdy z nich jest ode mnie większy i niemal dwakroć cięższy. Ale ja wcale nie chcę się z nimi bić; mam dostosować się do nich i wykorzystać ich siłę przeciwko nim…
Porażacz bije jaskrawobiałym łukiem. Nurkuję pod nim i tańczę, pociągając za sobą, aż znajduję się pomiędzy policjantami. Zarządca Zakładu obaliłby obu policjantów w jednym wyskoku, ale ja nie mam jego siły ani wagi, dlatego podstawiam jednego pod porażacz drugiego.
Obaj prawie nadążają z reakcją. Prawie. Jeden się uchyla, drugi cofa palec ze spustu, ale wystrzał już padł, a ładunek jest za silny. Ugodziwszy nawet mimochodem – ogłusza.
Uderzam w porażacz drugiego od dołu. Wystrzał trafia w bielejące już niebo. Kontynuując swój taniec, przypadam do ziemi i podcinam mu nogi w ciężkich buciorach.
Cudem utrzymuje się na nogach. Prześladując mnie niczym natrętną osę, obraca się całym ciałem. Przedłużając jego ruch błyskawicznie odsuwam w bok lufę porażacza – i w końcu osiągam swój cel. Przeciwnik wali się na ziemię.
Skacze nań z góry i wpieram leżącemu lufę porażacza w podbródek.
– Nie zależy mi na twojej śmierci – szepczę mu w ucho. – Pokaż mi tylko drogę.
– Dokąd? – chrypi pokonany. Czytam jak Loszka z warg: z placu niesie się straszliwy hałas, który zagłusza wszystko inne.
– Do stacji załadunkowej.
– Nie wiem, o czym mówisz – charczy.
Kłamie.
Trzymam w dłoniach dwa potężne, gotowe do strzału porażacze. Mój jeniec prowadzi mnie po pustych zakamarkach SINT-u. Napotkanym policjantom każe rzucać broń i kłaść się na ziemię. Dziwne, ale się nie opierają: widać ryk i huk dobiegające z placu wywierają na nich należyte wrażenie.
Natykam się na przestraszonych muzykantów, tych samych, którzy na Święcie Energii zabawiali oficjeli martwą muzyką. Wszyscy stłoczyli się w kącie i nawet nie myślą o stawianiu oporu. Każę chłopcu z bębnem iść za mną. Tchórzy straszliwie, ale nie ma zamiaru dyskutować z lufą porażacza.