I nagle poznaję to miejsce. To właśnie tutaj Stefan przyprowadził nas ogłupiałych i stąd mieliśmy ruszyć w szczęśliwą przyszłość. Do Zakładu. Na ścianie wisi jeszcze reklamowy plakat: „Agencja ZAGÓRZE: – Prawdziwe szczęście już jutro! Dobra praca za górami po dziesięć energo na tydzień!". Jest tu i jaskrawy, ciepły obrazek: objęci mocno dziewczyna i chłopak wstępują na stopień wagonika kolejki linowej…
Przestawiam dźwignię bezpiecznika porażacza na minimum i strzelam w plecy pojmanemu wartownikowi. Traci świadomość i pada bez jednego nawet stęknięcia. Chłopak z bębnem kwili jak zając.
Odbieram mu instrument i mówię, żeby spływał, póki się nie rozmyśliłam. Chłopak znika jak rosa w upalny dzień.
Dalej idę bardzo cicho. Wsłuchuję się we wszystkie dźwięki. Tak jak myślałam, rytm-taran na placu ściągnął na siebie wszystkie siły policyjne. Może wstrzymano nawet odprawę paliwa? Albo przeciwnie, postanowili wyprawić je wcześniej?
Przyspieszam kroku. Tak czy owak wszyscy tutaj są uzależnieni od nieprzerwanej pracy Zakładu. Nieodprawione w porę paliwo oznacza utratę stanowiska, a może i głowy…
Słyszę głosy i przylegam do ściany. W prześwicie drzwi widzę jakieś cienie: jeden z głosów należy do Stefana-Łowcy.
– Nie obudzą się aż do jutrzejszego ranka. Po prostu uważaj, żeby się nie podusili własnymi wyziewami… A przed rozładunkiem połącz się z nim i wyjaśnij mu, jaką tu mamy sytuację.
– Gwarantujecie mi moje pakiety? – drżącym głosikiem pyta jakaś kobieta. – Na jutro będę potrzebowała pięciu…
– Gwarancje można znaleźć jedynie na cmentarzu – mówi Stefan i słyszę w jego głosie śmiech. – To bardzo cenny ładunek, nadzwyczaj cenny, o podwyższonej pojemności energetycznej. Jeżeli dobrze się sprawisz, możesz liczyć nawet na sześć.
– Dam sobie radę!
– Nie sądzę – mówię, stając w przejściu.
Przed sobą mam stację załadunkową. Doskonale ją pamiętam. Tu wydawano nam porcje żywności na drogę i materace. Wagonik kolejki – ten sam, którym odjechałam ja – stoi gotów do drogi. W drzwiach kabiny stoją Stefan i szczupła kobieta przewoźnik w szarym, znoszonym ubraniu.
Dzieli nas tylko kilka kroków. Bezpieczniki obu porażaczy mam ustawione na maksymalną moc. Nawet gdybym chciała, nie mogę chybić. I Stefan doskonale o tym wie.
– Witaj, Łanio – mówi spokojnie, lekko tylko przymrużywszy oczy. – Wiedziałem, że przyjdziesz.
I w tej samej chwili czuję zimne tchnienie na karku. Tchnienie śmierci.
Nie myśl, nie przeczucie i nawet nie intuicja – instynkt dzikiego zwierzęcia każe mi rzucić się w bok i straszliwy cios, który powinien był mi rozłupać czaszkę, przelatuje obok. Mimo wszystko padam, niemal tracąc przytomność.
– Zwinne ścierwo – mówi Stefan. – Dobij ją.
Przewijam się w bok i kolba porażacza wzbija iskry w miejscu, gdzie dopiero co leżała moja głowa. Przewijam się jeszcze raz: mój przeciwnik nawet nie zadaje sobie trudu, żeby zmienić rytm.
– Maszyna start! – ryczy Stefan i słyszę zgrzyt karetki na dachu wagonu. – Załatw ją wreszcie!
Ponownie czuję chłód na karku. Robię zwodniczy ruch i sięgam po jeden z porażaczy – Stefan usiłuje nadepnąć mi na dłoń, ale zdołałam go oszukać. Podrywam z ziemi drugi i strzelam w górę, niemal na oślep.
I jednocześnie strzela mój zabójca.
Nigdy chyba jeszcze nikt nie robił takiego doświadczenia: dwa porażacze strzelają jeden drugiemu jednocześnie w lufę. Białe ładunki spotykają się w powietrzu. Grzmot eksplozji. Mojego przeciwnika odrzuca daleko wstecz – uderza o ścianę. Uderzeniowa fala zwala też z nóg Stefana. Mnie obsypuje gorącymi iskierkami i wlecze po betonie – ale nie tracę ani świadomości, ani rytmu.
Wagon już odjeżdża od platformy; przewijam się jeszcze raz i wstaję. Podrywam z ziemi porzucony bęben i przeskakuję na stopień.
Przewoźniczka gapi się na mnie przerażonym wzrokiem. Trzęsą jej się wargi.
– Wyłaź – mówię. – Bo zastrzelę.
W ostatniej chwili zeskakuje na platformę. Moi wrogowie poruszają się ciężko – obaj odzyskują przytomność. Wagon odjeżdża, platforma niknie we mgle. Stoję z podniesionym porażaczem, na wypadek, gdyby ktoś jeszcze miał ochotę mnie ostrzelać.
Widzę jeszcze, jak Stefan ciężko wstaje z ziemi. I drwiącym gestem macha mi ręką…
Są tu wszyscy. Leżą pozawijani w materace, jak w kokony. Wszyscy mają żółte twarze. Zaczynam czuć przerażenie.
– Aleks, obudź się!
Żadnej reakcji. Oczy wywrócone białkami do góry.
– Maur! Maurycy-Stachu!
Śpi. Śpią także Przepiórka, chłopczyk i dziewczynka. Śpi Loszka. Odchyliwszy w tył wielką, okrągłą głowę. Śpi Lifter.
Przełażę do kabiny, ale tam oczywiście nie ma żadnych dźwigni pozwalających na jakąkolwiek możliwość sterowania wagonem. Przez luk w dachu wyłażę na górę. Miasto pełznie wstecz. Nad dachami przetacza się grzmot. Widzę niemal, jak zbrojna rytmem kolumna zderza się wreszcie czołowo z uzbrojonymi w tarcze i pałki policjantami.
Obok mnie płynie stalowa lina. Obracają się koła karetki. Żeby tylko żadnego nie zabili – myślę, patrząc na oddalające się miasto. Żeby dziś w nocy nikomu nie wlepiono kary. „Oszczędź ich" – powiedział Zarządca Zakładu. Czy on, silnik będący sercem ogromnej fabryki-rzeźni, ma prawo mówić o litości?!
Muszę wierzyć w Rimusa. Muszę wierzyć, że wszystko będzie dobrze.
Wagonik płynie oblepiony mgłą niczym watą. Płynie ku Zakładowi. Ta myśl wystarczy, żeby mnie zemdliło ze strachu. Wzięcie się w garść wymaga ode mnie ogromnego wysiłku woli. Ciężko zeskakuję w głąb luku.
Wszystko się powtarza. Dèjá vu, jak powiedziałby Aleks. Jestem w wagonie niosącym mnie do Zakładu, wokół mnie leżą odurzeni ludzie, a ja nie wiem jak ich – i siebie! – ratować.
Siedzę, skrzyżowawszy nogi, przy głowie Aleksa. Kładę przed sobą bębenek. Jest prymitywny, nowiutki, wcale niepodobny do tego z wizerunkiem wilka… ale zabrałam go ze sobą nie bez powodu. Mogłabym wziąć drugi porażacz, a wzięłam bębenek!
Zaczynam stukać dłońmi. Nie myśląc, tylko słuchając.
Poderwałam ludzi i powiodłam ich do buntu przeciwko władzy tylko po to, żeby uratować przyjaciół. Ale ich nie uratowałam, a sama trafiłam do tej samej pułapki… Co z Maksymem, byłym policjantem? Ukarzą go, czy zabiją? A jego ojca? A co będzie z dziesiątkami i setkami sintetów, których być może za dnia i nie połapią, ale w nocy surowo ukarzą. Przecież mają na nich sposób – na każdego. Wystarczy nie wydać mu porcji. Człowiek jakby nigdy nic zagląda do sieci, patrzy na listę rozdziałów, a naprzeciwko jego nazwiska obwieszczenie o tygodniowym wstrzymaniu racji!
Nie poddawać się rozpaczy, mówi mój bęben. Nie tracić męstwa. Nie rezygnować!
Bęben mówi? Czy to ja rozmawiam sama ze sobą?
On wcale nie jest taki prymitywny, ten mój bębenek. Pod moimi palcami dźwięczy czysto i głęboko. Wspominam taniec na toni Błyskawicy i święto wiosny. Wspominam Jasnego. Wspominam wiosenny świt w górach. Krzyk koguta i pieśń słowika…
A gdy zaczynam wspominać święto nadawania imion – leżący obok mnie Aleks porusza się i otwiera oczy.
Najciężej ze wszystkich budzi się Loszka. On przecież niczego nie słyszy. Trzeba przyłożyć bębenek do jego policzka – żeby odczuwał wibracje przez skórę.
W końcu i Loszka odzyskuje przytomność. Przez całą następną godzinę siedzimy trzymając się za ręce, niczego nie robiąc i o niczym nie mówiąc. Dziwna rzecz, ale jesteśmy szczęśliwi.
Potem oszołomienie opada. W kabinie przewoźnika znajdujemy racje żywnościowe na dwie doby i, co najważniejsze, manierkę z wodą. Przede wszystkim dajemy się napić dzieciom.