Выбрать главу

W dole, jak przedtem, wszystko zaciągnięte gęstą mgłą. Rozkładamy się wygodnie na materacach i rozmawiamy – spokojnie i z satysfakcją, jak niegdyś w gnieździe Przepiórki.

– Wzięli nas jak ostatnich idiotów – irytuje się Maur. Ta myśl doskwiera mu widać najbardziej. – Jak ślepe i bezradne ko…

– Daj spokój – mówi łagodnie Przepiórka. – Kiedyś w końcu trzeba rzecz rozstrzygnąć. Co, zamierzałeś resztę życia spędzić pod ziemią?

– No, ale ileż tej reszty zostało? – mruczy Lifter. – Dzień, dwa…

Loszka bawi się moim bębenkiem. Uśmiecha się.

– I co teraz – pyta wreszcie Aleks. I sam sobie odpowiada.

– Ano nic. Przebijemy się waląc z porażacza. Nic innego mi nie przychodzi na myśl.

Kręcę głową.

– Nie da rady. Wagon trafia na transporter w tunelu. Nie ma dokąd wiać. Słudzy Zakładu potrafią walczyć z ludźmi – a są ich tam setki…

– A ten twój… Zarządca? Serce Zakładu?

– On nigdy nie ogląda… paliwa – mówię cicho. – Dla niego to ładunek. Tak mu łatwiej.

Maur parska gniewnie. Przepiórka wzdycha. Wagon toczy się po linie, z lekka tylko kołysząc się na wietrze. Mamy południe. Do gór jeszcze daleko. Dzieci Przepiórki patrzą w okno – matowe, z wtopioną w nie siatką. Mogłoby się wydawać, że cieszą się samym światłem dnia.

– Gdybyśmy mogli zeskoczyć – mówię – ucieklibyśmy na ziemie trzech rodów. Ale wtedy po prostu mi się udało, a teraz przecież nie zima… Lifter, czy ty mi chcesz coś powiedzieć?

Lifter uśmiecha się chytrze i rozpina kurtkę. Od wewnętrznej strony ma przymocowany gruby motek najbardziej wytrzymałego szpagatu dzikich.

* * *

W nocy siedzimy na dachu, sycąc oczy pięknem gór. Mgła już się rozwiała. Niebo usiane gwiazdami. W dole pod nami przepływają ledwo widoczne górskie grzbiety, gdzieniegdzie perłowo połyskują tafle jezior. Zapach lasu istotnie dociera aż tutaj i nie może go stłamsić nawet woń towotu, którym wysmarowano bloki.

– Jestem szczęśliwa – mówi cicho Przepiórka.

Maur obejmuje jej ramiona.

Niespodziewanie Aleks przytula mnie do siebie.

– Dziękuję, Łanio – szepcze mi w ucho.

– Ale za co? Przecież ja…

– Nic nie mów. Milcz. Jeszcze zobaczymy, kto kogo…

* * *

Nie wiem, jak mi się to udało, ale prawie przegapiłam moment wysiadki. Albo wagonik płynie tym razem szybciej, albo zmyliła mnie różnica pomiędzy długą, zimową nocą i krótszą, jesienną. Kiedy wagon nagle podryguje na znajomym już wsporniku, podrywam się jednak, patrzę przed siebie… i pojmuję, że światełka, które brałam za nisko wiszące nad górami gwiazdy w rzeczywistości są reflektorami Zakładu.

– Na dół! – krzyczę. – Szybko!

Lifter przywiązuje cienką linkę do poręczy. Wyciągam z zewnętrznej kieszeni kurtki noktowizory, dar od kretów. Pod nami las. Niewysoki, rdzawy, ale mimo wszystko las, nie pole. Mocno to utrudnia zeskok, ale otwarta, bezpieczniejsza przestrzeń jest zbyt blisko Zakładu.

– Aleks – mówię. – Jazda, ty pierwszy, weź porażacz.

Nie sprzeciwia się. Przywykł chyba do tego, że to ja wydaję rozkazy. Zwisa na linie i ześlizguje się w mrok. Patrzę za nim. Aleks znika we mgle, a lina się rozluźnia.

– Jazda – mówię przez zęby. – Jeden za drugim.

Maur bierze córeczkę na ramię. Chłopak oznajmia, że zjedzie sam. Chcę go ofuknąć, krzyknąć, że nie czas na wyłamywanie się z ustalonego porządku i popisywanie samodzielnością, ale natykam się na jego spojrzenie.

I ustępuję.

– Jeżeli matka ci pozwoli – mówię drewnianym głosem.

– Pozwalam – odpowiada głucho Przepiórka. – Postaraj się nie rozbić o gałąź. Jedź…

I chłopak zsuwa się zręcznie, jak prawdziwy dziki, dopóki nie znika w koronach. Potem zjeżdża Loszka.

– Ja na końcu – mówi Lifter.

Kręcę przecząco głową. Światła Zakładu są już całkiem blisko.

– Łanio! – rzuca z naganą.

– Zjeżdżaj!

Przez kilka sekund patrzy mi w oczy. Potem chwyta linę. Zostaję z wagoniku sama.

Widać już wylot tunelu odbiorczego. Co powie Zarządca, jeżeli zamiast jednostek energii tym razem dostanie mu się tylko puste opakowanie?

Wspominam, jak pomachał mi na koniec ręką Stefan-Łowca. Uśmiecham się krzywo i chwyciwszy linkę daję nura w mrok.

* * *

Nie od razu znajdujemy jedni drugich. Kiedy wreszcie zbieramy się w gromadkę, słońce jest już dość wysoko na niebie. Wszyscy są podrapani, Aleks ma podbite oko, Loszka siniaka na policzku, ale nikt poważnie nie ucierpiał. Syn Przepiórki uśmiecha się szeroko, a jej córeczka wodzi wokół szeroko otwartymi oczami.

– A ja myślałem – przyznaje Maur – że jak opowiadałaś o tych górach, to troszeczkę koloryzowałaś…

Rudawy las się kończy. Wokół nas roztacza się piękno nie do opisania: zieleń świerków miesza się z czerwienią i żółcią krzaków i innych drzew; gdzieniegdzie przetyka to wszystko purpura klonów, dołem ściele się cytrynowo-pomarańczowy dywan traw, a nad wszystkim króluje błękit nieba. Takiego błękitu nigdy nie zobaczy się w mieście.

Nie mamy czasu na podziwianie tych wszystkich cudów. Zakład jest blisko. Czuję go, tak jak inni odczuwają cień na policzku. Wionie od niego grozą i śmiertelnym niebezpieczeństwem.

Mętnie poznaję znajome miejsca. Spieszno mi odprowadzić dzikich jak najdalej od Zakładu.

– Czemu się wciąż tak oglądasz? – pyta Maur.

Wydaje mi się, że słyszę zgrzyt żelaznych sług Zakładu, którzy depczą nam po piętach. Ale o tym Maurowi nie mówię.

* * *

Dzicy nie przywykli do chodzenia po górach. Gubię drogę i popełniając błąd zataczam wielki łuk. Dzieci i dorośli tracą siły – to chyba jeszcze skutki działania nasennego środka policyjnych lekarzy.

Trzeba zatrzymać się na odpoczynek.

Nie ma czym rozpalić ognia. W zasadzie nie mamy też niczego do jedzenia – oprócz resztek sucharów z racji przewodniczki i paczki darmowego makaronu, który ktoś znalazł w kieszeni. Jest za to woda – obok płynie strumyk. Wszyscy są tak zmęczeni wędrówką, że nikt nic nie mówi.

Co mam robić? Doskonale rozumiem, że jedyny ratunek dzicy mogą znaleźć w osadzie trzech rodów – o ile jeszcze ona istnieje. I o ile nas tam przyjmą. Wkrótce się ochłodzi i spadnie śnieg; to nie lato, kiedy w lesie można żyć w lekkim szałasie. Nie mówiąc już o tym, że w pobliżu Zakładu nikt nie może być bezpieczny.

Wziąwszy porażacz, wybieram się na rekonesans. Natykam się na wysokie drzewo na skraju lasu i wspinam się na wierzchołek, a stamtąd patrzę na Zakład: zasnuwa go żółta mgła. Widać tylko betonowy sarkofag, z którego sterczą osmalone szpile odgromników, ale nie wiadomo, co się tam dzieje wewnątrz.

Myślę o Zarządcy. Widzę go niemal, jak siedzi w centralce albo wędruje po ciemnych korytarzach, wdziawszy na oczy noktowizory. Czy czuje, że jestem tak niedaleko?

Wrota Zakładu są zamknięte. Jaki jest zapas energii w akumulatorach? Powinien przecież być jakiś zapas na wypadek, gdyby nie dotarła zmiana albo gdyby okazała się nieprzydatna…

Złażę z drzewa. Siadam, przylgnąwszy plecami do pnia. Muszę pobyć sama. Muszę pomyśleć.

„Oszczędź ich, Łanio".

Znaczy co, wychodzi na to, że nikogo nie oszczędzam? Wciągnęłam w niebezpieczną sytuację dzikich, przeze mnie zginęli moi przyjaciele z trzech rodów, a jeszcze nie wiadomo co się stało w mieście… Biegam niczym wiewiórka w kole, ale za wiele we mnie energii, i dlatego podłączone do koła lampki przepalają się, zamiast świecić. Przepalają się, przepalają…