W dole, jak przedtem, wszystko zaciągnięte gęstą mgłą. Rozkładamy się wygodnie na materacach i rozmawiamy – spokojnie i z satysfakcją, jak niegdyś w gnieździe Przepiórki.
– Wzięli nas jak ostatnich idiotów – irytuje się Maur. Ta myśl doskwiera mu widać najbardziej. – Jak ślepe i bezradne ko…
– Daj spokój – mówi łagodnie Przepiórka. – Kiedyś w końcu trzeba rzecz rozstrzygnąć. Co, zamierzałeś resztę życia spędzić pod ziemią?
– No, ale ileż tej reszty zostało? – mruczy Lifter. – Dzień, dwa…
Loszka bawi się moim bębenkiem. Uśmiecha się.
– I co teraz – pyta wreszcie Aleks. I sam sobie odpowiada.
– Ano nic. Przebijemy się waląc z porażacza. Nic innego mi nie przychodzi na myśl.
Kręcę głową.
– Nie da rady. Wagon trafia na transporter w tunelu. Nie ma dokąd wiać. Słudzy Zakładu potrafią walczyć z ludźmi – a są ich tam setki…
– A ten twój… Zarządca? Serce Zakładu?
– On nigdy nie ogląda… paliwa – mówię cicho. – Dla niego to ładunek. Tak mu łatwiej.
Maur parska gniewnie. Przepiórka wzdycha. Wagon toczy się po linie, z lekka tylko kołysząc się na wietrze. Mamy południe. Do gór jeszcze daleko. Dzieci Przepiórki patrzą w okno – matowe, z wtopioną w nie siatką. Mogłoby się wydawać, że cieszą się samym światłem dnia.
– Gdybyśmy mogli zeskoczyć – mówię – ucieklibyśmy na ziemie trzech rodów. Ale wtedy po prostu mi się udało, a teraz przecież nie zima… Lifter, czy ty mi chcesz coś powiedzieć?
Lifter uśmiecha się chytrze i rozpina kurtkę. Od wewnętrznej strony ma przymocowany gruby motek najbardziej wytrzymałego szpagatu dzikich.
W nocy siedzimy na dachu, sycąc oczy pięknem gór. Mgła już się rozwiała. Niebo usiane gwiazdami. W dole pod nami przepływają ledwo widoczne górskie grzbiety, gdzieniegdzie perłowo połyskują tafle jezior. Zapach lasu istotnie dociera aż tutaj i nie może go stłamsić nawet woń towotu, którym wysmarowano bloki.
– Jestem szczęśliwa – mówi cicho Przepiórka.
Maur obejmuje jej ramiona.
Niespodziewanie Aleks przytula mnie do siebie.
– Dziękuję, Łanio – szepcze mi w ucho.
– Ale za co? Przecież ja…
– Nic nie mów. Milcz. Jeszcze zobaczymy, kto kogo…
Nie wiem, jak mi się to udało, ale prawie przegapiłam moment wysiadki. Albo wagonik płynie tym razem szybciej, albo zmyliła mnie różnica pomiędzy długą, zimową nocą i krótszą, jesienną. Kiedy wagon nagle podryguje na znajomym już wsporniku, podrywam się jednak, patrzę przed siebie… i pojmuję, że światełka, które brałam za nisko wiszące nad górami gwiazdy w rzeczywistości są reflektorami Zakładu.
– Na dół! – krzyczę. – Szybko!
Lifter przywiązuje cienką linkę do poręczy. Wyciągam z zewnętrznej kieszeni kurtki noktowizory, dar od kretów. Pod nami las. Niewysoki, rdzawy, ale mimo wszystko las, nie pole. Mocno to utrudnia zeskok, ale otwarta, bezpieczniejsza przestrzeń jest zbyt blisko Zakładu.
– Aleks – mówię. – Jazda, ty pierwszy, weź porażacz.
Nie sprzeciwia się. Przywykł chyba do tego, że to ja wydaję rozkazy. Zwisa na linie i ześlizguje się w mrok. Patrzę za nim. Aleks znika we mgle, a lina się rozluźnia.
– Jazda – mówię przez zęby. – Jeden za drugim.
Maur bierze córeczkę na ramię. Chłopak oznajmia, że zjedzie sam. Chcę go ofuknąć, krzyknąć, że nie czas na wyłamywanie się z ustalonego porządku i popisywanie samodzielnością, ale natykam się na jego spojrzenie.
I ustępuję.
– Jeżeli matka ci pozwoli – mówię drewnianym głosem.
– Pozwalam – odpowiada głucho Przepiórka. – Postaraj się nie rozbić o gałąź. Jedź…
I chłopak zsuwa się zręcznie, jak prawdziwy dziki, dopóki nie znika w koronach. Potem zjeżdża Loszka.
– Ja na końcu – mówi Lifter.
Kręcę przecząco głową. Światła Zakładu są już całkiem blisko.
– Łanio! – rzuca z naganą.
– Zjeżdżaj!
Przez kilka sekund patrzy mi w oczy. Potem chwyta linę. Zostaję z wagoniku sama.
Widać już wylot tunelu odbiorczego. Co powie Zarządca, jeżeli zamiast jednostek energii tym razem dostanie mu się tylko puste opakowanie?
Wspominam, jak pomachał mi na koniec ręką Stefan-Łowca. Uśmiecham się krzywo i chwyciwszy linkę daję nura w mrok.
Nie od razu znajdujemy jedni drugich. Kiedy wreszcie zbieramy się w gromadkę, słońce jest już dość wysoko na niebie. Wszyscy są podrapani, Aleks ma podbite oko, Loszka siniaka na policzku, ale nikt poważnie nie ucierpiał. Syn Przepiórki uśmiecha się szeroko, a jej córeczka wodzi wokół szeroko otwartymi oczami.
– A ja myślałem – przyznaje Maur – że jak opowiadałaś o tych górach, to troszeczkę koloryzowałaś…
Rudawy las się kończy. Wokół nas roztacza się piękno nie do opisania: zieleń świerków miesza się z czerwienią i żółcią krzaków i innych drzew; gdzieniegdzie przetyka to wszystko purpura klonów, dołem ściele się cytrynowo-pomarańczowy dywan traw, a nad wszystkim króluje błękit nieba. Takiego błękitu nigdy nie zobaczy się w mieście.
Nie mamy czasu na podziwianie tych wszystkich cudów. Zakład jest blisko. Czuję go, tak jak inni odczuwają cień na policzku. Wionie od niego grozą i śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Mętnie poznaję znajome miejsca. Spieszno mi odprowadzić dzikich jak najdalej od Zakładu.
– Czemu się wciąż tak oglądasz? – pyta Maur.
Wydaje mi się, że słyszę zgrzyt żelaznych sług Zakładu, którzy depczą nam po piętach. Ale o tym Maurowi nie mówię.
Dzicy nie przywykli do chodzenia po górach. Gubię drogę i popełniając błąd zataczam wielki łuk. Dzieci i dorośli tracą siły – to chyba jeszcze skutki działania nasennego środka policyjnych lekarzy.
Trzeba zatrzymać się na odpoczynek.
Nie ma czym rozpalić ognia. W zasadzie nie mamy też niczego do jedzenia – oprócz resztek sucharów z racji przewodniczki i paczki darmowego makaronu, który ktoś znalazł w kieszeni. Jest za to woda – obok płynie strumyk. Wszyscy są tak zmęczeni wędrówką, że nikt nic nie mówi.
Co mam robić? Doskonale rozumiem, że jedyny ratunek dzicy mogą znaleźć w osadzie trzech rodów – o ile jeszcze ona istnieje. I o ile nas tam przyjmą. Wkrótce się ochłodzi i spadnie śnieg; to nie lato, kiedy w lesie można żyć w lekkim szałasie. Nie mówiąc już o tym, że w pobliżu Zakładu nikt nie może być bezpieczny.
Wziąwszy porażacz, wybieram się na rekonesans. Natykam się na wysokie drzewo na skraju lasu i wspinam się na wierzchołek, a stamtąd patrzę na Zakład: zasnuwa go żółta mgła. Widać tylko betonowy sarkofag, z którego sterczą osmalone szpile odgromników, ale nie wiadomo, co się tam dzieje wewnątrz.
Myślę o Zarządcy. Widzę go niemal, jak siedzi w centralce albo wędruje po ciemnych korytarzach, wdziawszy na oczy noktowizory. Czy czuje, że jestem tak niedaleko?
Wrota Zakładu są zamknięte. Jaki jest zapas energii w akumulatorach? Powinien przecież być jakiś zapas na wypadek, gdyby nie dotarła zmiana albo gdyby okazała się nieprzydatna…
Złażę z drzewa. Siadam, przylgnąwszy plecami do pnia. Muszę pobyć sama. Muszę pomyśleć.
„Oszczędź ich, Łanio".
Znaczy co, wychodzi na to, że nikogo nie oszczędzam? Wciągnęłam w niebezpieczną sytuację dzikich, przeze mnie zginęli moi przyjaciele z trzech rodów, a jeszcze nie wiadomo co się stało w mieście… Biegam niczym wiewiórka w kole, ale za wiele we mnie energii, i dlatego podłączone do koła lampki przepalają się, zamiast świecić. Przepalają się, przepalają…