A wcześniej, kiedy graliśmy w „płomyczek", nigdy nie przegrywałam!
– No, zaczynamy – odzywa się Długi. – Kto pierwszy?
– Nikt – odpowiadam bez namysłu. – Nie mam zamiaru.
Długi unosi brwi.
– Znasz reguły?
– Znam!
Odszukuję na podłodze węgielek – szczapka jeszcze się żarzy, jeszcze jest gorąca. Wyciągam z włosów zapinkę i ujmują węgielek jakby kleszczami. Podnoszę ją do ust…
W ostatniej chwili pytam samą siebie: może dać sobie siana? Pocałuję się ze wszystkimi, niczego mi nie ubędzie…
Przyciskam do warg to, co zostało ze szczapki. Bardzo ważne jest, żeby nie jęknąć. Oblewa mnie pot, ból spina mi wszystkie mięśnie. Wypuszczam węgielek, który ponownie spada na podłogę.
Wszyscy milczą. Nawet dziewczęta ucichły. Ewa patrzy na mnie ze współczuciem. Ignat robi tak głupią i pełną rozczarowania minę, że chce mi się śmiać.
– Dzika jesteś – mówi Długi półgłosem. – No to co, gramy dalej?
Ale nikomu już nie chce się grać. Ewa proponuje, żebyśmy zajęli się opowiadaniem strasznych historii.
Długi gasi świecę. Teraz siedzimy w ciemności, co mnie cieszy, bo nikt nie zobaczy, jak na wardze rośnie mi pęcherz.
Odliczamy. Jako pierwsza opowiadaczka startuje dziewczyna z chrypką na lewo ode mnie.
Zaczyna umyślnie głuchym i ponurym głosem.
– Była raz sobie dziewczyna. W jej dzielnicy ginęli ludzie. To jeden przepadnie, to drugi… Ona jednak wcale się tym nie przejmowała. Raz po godzinie energii poznała chłopaka. Miał bardzo ładne oczy, ale twarz skrywał pod chustą. I nigdy tej chusty nie zdejmował… Pewnego razu poszli na spacer. I nagle chłopak proponuje: chodź, wejdziemy na szczyt wieżowca. Dziewczyna się zgodziła. Zaczęli piąć się po schodach i doszli do pięćdziesiątego piętra. Dziewczyna mówi: „Dalej już nie mogę". A chłopak ponagla – wyżej i wyżej! Doszli do setnego piętra i dziewczyna siadła na podeście. Dość, mówi, dalej już naprawdę nie dam rady. A chłopak: „To skocz w dół!" Ona: „Coś ty? Odbiło ci?" A on zdejmuje chustkę…
Któraś z dziewcząt pisnęła cicho.
– A gębę ma – ciągnie chrypula – wielką i okrągłą, a od środka czaszkę widać. I dopiero wtedy dziewczyna zrozumiała, co to za chłopak. Ale nie straciła głowy – skoczyła w szyb windy i chwyciła za przeciwwagę. Lina nie była zablokowana i przeciwwaga pojechała w dół, opuszczając dziewczynę do samej ziemi nietkniętą… To wcale nie jest bajka – zakończyła dziewczyna już normalnym głosem. – Mnie samej się to przydarzyło.
– Bujdy – wyrwało się komuś, chyba Ignatowi.
– W starych wieżowcach liny dawno już pogniły – mówi Długi.
– W niektórych pogniły. A w innych są stalowe.
Zapada cisza. Gdyby nie oddechy, można by pomyśleć, że pokój jest pusty.
– Życiojadów nie ma – mówi cicho Ewa. – Jakże człowiek może się karmić życiem samobójcy? Nieprzeżytym żywotem? Jak?
– A kto powiedział, że oni są ludźmi? – odparła ostrym tonem dziewczyna.
– W naszym bloku trzy osoby przepadły nie wiadomo gdzie – stwierdził z zadumą w głosie nieznany mi chłopak. – Trzy osoby w ciągu półrocza.
– Po prostu zabrakło im energii – chrząka lekceważąco Długi. – Od czasu do czasu komuś znajomemu wlepiają karę… albo traci pracę, a zapasu nie ma. Nie wiesz jak to jest? Ciężko gadać o takich sprawach.
– A mnie mówiono – odzywa się Ewa ledwo słyszalnym szeptem – że zaginieni ludzie wyruszają do Zakładu.
Zapada cisza. Potem słychać sapanie i jakąś szamotaninę. Trącam Ewę łokciem w bok.
– No tak, do Zakładu – powtarza uparcie ta wariatka. – Tam jest pełno energii dla wszystkich. Nikt się nie trzęsie nad swoim pakietem. Nie znają nawet takiego słowa – „pakiet". Po prostu energia jest wszędzie… jak wiatr. Albo jak woda, kiedy pracują wodociągi.
– Życiojada widziałam na własne oczy – mówi dziewczyna z chrypką. – A Zakład… wybacz, ale to brzmi jak opowieści o życiu pozagrobowym. Jest, czy nie – i tak nie można tego sprawdzić.
Na drugi dzień wargi już mnie tak nie bolą. Pęcherz pękł. Mogę rozmawiać.
Wyspawszy się jak należy, godzinę przed zachodem słońca podchodzę ku bramie wiodącej do podnóża wzniesienia. Z całego miasta napływają strumienie pikseli.
Przebierając się w szatni spostrzegam nagle, że w szafce mam dwie pary nauszników. Błąd techników – podłożyli nowe, a zapomnieli zabrać stare. Mimo woli rozglądam się ukradkiem wokół siebie: nikt nie widzi? Nikt. Wszyscy wdziewają szaty robocze.
Przekładam więc stare nauszniki – z półki wkładam je do buta. Jeżeli mnie przyłapią, powiem, że zrobiłam to bezwiednie. Ostatecznie nie opuściły szafki!
Wkładam nowe nauszniki i czarne okulary. Zamykam rzepy – z tyłu, na czwartym kręgu kręgosłupa.
I idę na swoje miejsce pracy.
Idę pod górę, dopóki nie dojdę do znaku „401" i skręcam w lewo. Przeciskam się wąskim przejściem. Ewa ma miejsce pięćset trzynaste, a ja pięćset dwunaste; Ewa zawsze przychodzi wcześniej…
Dziś jej miejsce jest puste. Zdumiewa mnie to do tego stopnia, że następuję na rąbek swojej szaty i niewiele brakowało, a bym się wykopyrtnęła.
Na miejscu pięćset trzynastym nikogo nie ma! Czyżby Ewa miała się spóźnić?
Siadam na swoim miejscu i krzyżuję nogi. Spokojnie, mówię sobie. Trzydzieści sekund spóźnienia o niczym nie świadczy. Kiedy ostatnio widziałam Ewę? Wczoraj. Dzisiejszy dzień przespałam, a gdy wychodziłam z domu, już jej w pokoju niebyło…
Czas biegnie. Kręcę głową, wpatrując się w twarze ostatnich pikseli, biegnących kłusem na miejsca. Ewy wśród nich nie widzę.
Na platformę numer 401/513 wskakuje jakiś nieznajomy chłopak, młodziutki i jasnowłosy. Zajmuje miejsce Ewy!
– Zgubiłeś się? – pytam ostro. Odpowiedź chłopaczka zaczyna się od szerokiego, od ucha do ucha, uśmiechu, czemu towarzyszy szybkie mruganie powiek.
– Cześć! Wyznaczyli mnie na to miejsce! Przenieśli mnie ze skrajnej linii, czujesz bluesa? Był konkurs i wygrałem! Jak myślisz, dam sobie radę?
Patrzę na niego jak na przybysza z Marsa. Jego słowa jakby do mnie nie docierały. – To miejsce…
– 401/513! – pokazuje mi nowiutki żeton, który przypiął do nadgarstka.
– Był konkurs? Kiedy?
– No dziś! Zaraz po południu!
Czyli Ewę przenieśli na brzeg. Albo w ogóle gdzieś w kąt. Na miejsce tego… chłystka. Za co?
Nie łamać się! Tego już się nie da naprawić. Najważniejsze, że będzie miała pakiet. Nocą, po godzinie energii siądziemy sobie w kuchni, naparzymy herbatki…
Nie kończę tej myśli, bo w nausznikach słyszę odliczanie. Zaczyna się pokaz.
Po pracy szybko zbieram się do domu, cały czas myśląc o Ewie. Jasnowłosy chłopczyna nieźle sobie poradził [szczerze mówiąc w duchu życzyłam mu klęski]. Ma na imię Nikołaj. Teraz będzie pracował obok mnie. A co z Ewą?
Wsuwam nogę w but – i natykam się na przeszkodę. Stare nauszniki. Zupełnie o nich zapomniałam.
Położyć je ponownie na półkę? Jeszcze nie jest za późno.
Ręce same podejmują akcję bez udziału rozumu. Raz – mocuję nauszniki na nodze tuż nad kolanem. Dwa – opuszczam szeroką nogawkę. I nie ma zbędnych nauszników.
Zamykam swoją szafkę. Serce mi wali. Po co ja to robię?
Powoli wychodzę z szatni. Jeszcze nie jest za późno, żeby zawrócić i odłożyć nauszniki na miejsce. Na schodach unosi mnie strumień ludzi – teraz już zawrócić będzie trudniej. Ale wciąż jeszcze jest to możliwe.