Выбрать главу

Zakładu nie można zatrzymać, bo zginą ludzie. Nie wolno też pozwolić, żeby pracował jak dawniej, bo giną już teraz. Nie można, nie można, nie można!

Zamykam oczy. Wyobrażam sobie membranę rozkładacza w postaci Ognistego Kręgu, na którym pokonałam kiedyś Wilczą Matkę. Po głowie chodzi mi coś bardzo ważnego, związanego z Zakładem. Coś, o czym wiem od dawna, ale o tym nie myślałam, zapomniałam, bo wtedy do niczego mi nie było przydatne. Coś, co powiedział Zarządca… A może Głowacz?

„Poczuwszy ciężar człowieka, jego rytm i ciepło, membrana zaczyna wibrować. Ta wibracja wszczyna konflikt z rytmem ludzkiego ciała i go unicestwia, uwalniając energię. Człowiek rozsypuje się w proch. Wyciąg unosi popioły. Czujniki rejestrują odbiór energii przez transformatory…”

Mimo woli przejmuje mnie dreszcz.

„Ale ty jesteś silniejsza, niż myślałem. Twojej energii wystarczyłoby Zakładowi na tydzień. A może i na dłużej…”

Dziękuję, postoję. Chciałam sobie przypomnieć coś innego. Rozmowa z Głowaczem… żywioły się zbuntowały… Zakład się przeistoczył… Odgromniki się nadtopiły…

Wyobrażam sobie bunt żywiołów. Jak błyskawice bez przerwy biją w odgromniki. Nie szczędząc samych siebie. Nie szczędząc nikogo…

Prosta myśl uderza we mnie jak błyskawica.

Wstaję, starając się nie myśleć o niczym więcej. Zarzucam porażacz na plecy i pogwizdując z udawaną uciechą wracam na miejsce, gdzie pozostali porozkładali się na noc.

* * *

Dzicy siedzą i zwróciwszy ku sobie głowy nad czymś się naradzają. Dzieci śpią, poprzykrywane czyimiś kurtkami.

– To co, idziemy? – pytam wesoło, jakby nigdy nic.

– No, no… wytrzymała jesteś – odzywa się Lifter z szacunkiem w głosie. – Masz w sobie tyle energii, że mogłabyś sprostać Zakładowi…

Uśmiech zamiera mi na wargach. Lifter nie mógł, nie może wiedzieć, o czym myślałam. Sam nie rozumie, co powiedział.

Aleks jednak spostrzega zmianę na mojej twarzy.

– Co z tobą?

– Ząb mnie rozbolał – mówię i siadam obok niego. – Żarty żartami, ale trzeba iść. Niedługo zacznie zmierzchać.

– Myśmy tu mówili… – Maur zmarzł porządnie, ma sine wargi. – Jak widać, do miasta wrócić już nie możemy. A te trzy rody? Nie wiadomo, jak nas przyjmą, prawda?

– Założymy czwarty ród i tyle… – mówi Przepiórka.

Mimo woli przypominam sobie proroctwo Głowacza: „Założysz czwarty ród…”

– A co z Zakładem? – pyta nagle Aleks. – Nie dostaną nas?

Przepiórka rzuca szybkie spojrzenie na dzieci. Milczę.

– Co ci jest? – Aleks przysuwa się do mnie bliżej. – Co widziałaś? Stało się coś?

– Nic… – urywam. – Tylko… Krótko mówiąc, widzę drogę, wiem co zrobić… ale się boję. Nie mogę, boję się!

Patrzą na mnie tak, jakbym nagle spadła pomiędzy nich wprost z jasnego nieba.

– Uspokój się – mówi pojednawczo Przepiórka.

– Nie rozśmieszaj mnie, bo mam zajady – prycha Lifter. – Ty się niczego nie boisz. Widziałem.

– Ty się niczego nie boisz – powtarza echem Aleks. – Uratowałaś nam życie. I nie tylko nam. Przeszłaś przez ogień i wodę. Nie znam nikogo, kto byłby od ciebie silniejszy! Masz w sobie więcej dzikiej energii, niż jest jej w całym tym lesie!

Znowu. Chwytam się za głowę.

– Łanio? – cicho pyta Maur.

Wtedy opowiadam im o swoim planie. Przytaczam słowa Głowacza i Zarządcy Zakładu.

Patrzą na mnie, jakby niczego nie pojmowali. Dziewczynka cichutko posapuje przez sen. Przepiórka dotyka dłonią jej czoła.

– Wtedy, poprzednim razem, żywioły się zbuntowały – mówię. – Dały zbyt wiele energii na raz. Więc… trzeba rzucić na rozkładacz jednocześnie bardzo wiele. Może się nią zachłyśnie. I Zakład… nie zatrzyma się, ale się przeistoczy. Zmieni się coś tam, gdzie niczego zmieniać nie można. Ale żeby tak się stało, moi drodzy, to ja powinnam wejść na rozkładacz. Sama.

Słońce chyli się ku zachodowi. Nad naszymi głowami sennie grucha jakiś gołąb. Moi przyjaciele milczą i patrzą na mnie.

– To wszystko – mówię bardzo cicho. – Wygląda na to, że inaczej się nie da. Wszyscy musimy pójść tą drogą – i ja i inni…

– Ale sintekut! – warczy nagle Lifter, tak że chłopczyk nagle się budzi.

– To nie sintekut – mówi głucho Maur. – Jesteś pewna, że to zadziała?

– Przełykam ślinę. I kręcę głową.

– Nie. Ale… wydaje mi się, że powinno.

– To pójdę z tobą – ostro, ze złością w głosie mówi Maur.

Przepiórką targa dreszcz, jakby ktoś tknął ją rozżarzonym żelazem.

Zamykam oczy. W mroku, który się przed nimi rozciągnął, słyszę głos Aleksa:

– Jak to ma zadziałać, to ja też pójdę. Od wielu lat jestem dziki, i jak mi kto powie, że we mnie jest za mało energii, gardło mu przegryzę.

– Posłuchajcie – mówi cicho Przepiórka. – To szaleństwo… I jak wy… jak my wejdziemy do Zakładu?

– Ty nie pójdziesz. Zostaniesz z dziećmi.

– My też pójdziemy – odzywa się chłopczyk.

Zwijam dłoń w figę i podsuwam mu pod nos.

– Ktoś musi zostać, rozumiesz? Musi zostać choć kilku dzikich!

– Ale jak wejdziemy do Zakładu? – pyta nerwowo Lifter. – Nie uda się! Sama mówiłaś…

– Ja wiem, jak wejść – odpowiadam. W duszy mam pustkę, lekkość i zdumiewający spokój. – Wiem.

* * *

Wchodzimy do osady już o zmroku. Moi towarzysze kręcą głowami w rozterce, ale ja idę prosto na główny plac i uderzam w dzwon – prawem Wilczej Matki. Ostatecznie nikt nie odebrał mi tego tytułu.

Trzaskają drzwi i zasuwy. Ludzie – mężczyźni i kobiety – wymieniają głośne szepty. Robi mi się lżej na sercu, gdy widzę, że ocaleli: bracia, siostry, rodzice i dzieci tych, których powiodłam na Zakład. Zbiegają się na dźwięk dzwonu, na zew przebiegającej przez osadę nowiny. Nie podchodzą bliżej – zamierają w bezruchu i patrzą na mnie jak na widmo.

– Za moimi plecami ustawili się moi przyjaciele. Ogromny, muskularny Aleks niedbale trzyma porażacz – lufą ku ziemi. Przepiórka mruży oczy i mierzy uważnymi spojrzeniami gromadę ludzi-wilków. Maur stoi na prawo ode mnie, Loszka z lewej, a Lifter osłania tyły.

Jest już niemal zupełnie ciemno.

– Rozpalcie ogień – mówię władczo.

Przynoszą pochodnie. W ich blasku widzę Jasnego i na chwilę zamiera mi serce. Stoi w głębi tłumu, a jego dłoń ujmuje z boku… tak, nie mylę się. To Bezimienna i widać, że jest w zaawansowanej ciąży.

Tym lepiej, myślę. Jeszcze jedna zerwana nić. Kolejny krok ku wolności.

– Przyszliśmy z Miasta – mówię głucho. – Jutro zatrzymamy Zakład. Właściwie nie zatrzymamy, a… – Nie wiem, jak to objaśnić, dlatego urywam w połowie zdania.

– Skąd się tu wzięłaś? – pyta ostro Bezimienna. – Miałaś sumienie, żeby wrócić z tamtego świata? Gdzie nasi bracia, Wilcza Macocho?!

– Wasi bracia zginęli – mówię i ponownie zawieszam głos.

Tłum odpowiada pomrukiem.

Maur robi krok ku przodowi – chudy, bezlitosny drapieżnik.

– Nie potrzebujemy waszej aprobaty – mówi, a jego głos natychmiast ucina wszczęte w tłumie spory. – Potrzebujemy od was tylko… tych… jak je tam… Trombitów. Bębnów. Werbli. Wszystkiego, czym można przywołać deszcz i burzę.

Zapada cisza. Słychać, jak szumi las na stokach odległych gór.

Przepiórka mocniej obejmuje ramionka dzieci.

– I coś do zjedzenia… – odzywa się cicho dziewczynka.

* * *