Выбрать главу

Rozpalamy ognisko nieco z boku od osady, przy porzuconej chacie Głowacza. Nie ważę się wejść do środka.

– Powinnaś zostać – mówię po raz setny, zwracając się do Przepiórki. Co prawda, ona dawno już się na to zgodziła: myśl o tym, żeby zostawić dzieci same w osadzie wrogo nastawionych ludzi-wilków doprowadza ją do szaleństwa.

Z osady przybiegają pękające z ciekawości podrostki: ledwo ich poznaję, tak powyrastali. Przynoszą bębny, tamburyny i trombity. Mało. Od czasu, jak mistrz Jaś nie wrócił z Zakładu, trombity robi jego starucha, ona jest jednak prawie ślepa i niewiele może pracować.

Przed kilku tygodniami mechaniczni słudzy Zakładu rozgromili pastwisko w górach – pojmali pastuchów, trzech chłopaków z rodu Rogacza – i uprowadzili ze sobą. Ale w osadzie potworów nie widziano.

Po nieudanym marszu na Zakład trzy rody długo nie mogły przyjść do siebie. Po górach przetaczał się żałobny płacz trombity. Nie ma Wilczej Matki – zachwiały się i runęły prawa ustanowione przez praojców. Wbrew prawu Bezimienna wzięła sobie męża – i to nie byle jakiego, ale Jasnego. Spodziewają się dziecka.

Lato było urodzajne, łowy też przynosiły obfitą zdobycz. Gdyby nie to, nie wiadomo, co by się stało z trzema rodami. A tak – jakoś sobie żyją. W każdym rodzie jest przywódca, a razem schodzą się chyba tylko na weselach. Ale i tych jest niewiele – najlepsza młodzież zginęła w wyprawie na Zakład.

– Wilcza Matko, ponownie chcesz iść na Zakład? – pyta z zachwytem w oczach czarniawy chłopaczek o błękitnych oczach Głowacza. – Nie straszno ci?

Ledwo wstrzymuję się od tego, żeby drgnąć na dźwięk tytułu, jakim się do mnie zwraca: Wilcza Matko… Wilcza Macocho…

– Pójdę. Tym razem nam się uda, zobaczysz.

Kiwa głową. On i jego przyjaciele bardzo chcieliby wypytać przybyszów o życie w Mieście, ale nie wiedzą, jak wszcząć rozmowę i boją się podejść bliżej…

W końcu wyrostki odchodzą z ociąganiem. Lifter chyba po raz pierwszy w życiu grzeje dłonie przy prawdziwym ogniu – na twarzy ma nikły uśmiech niedowierzania. Maur i Aleks śpią. Przepiórka siedzi przy głowie męża – jakoś niezręcznie mi spojrzeć jej w oczy. Kładę się na plecach i patrzę w gwiazdy.

Oszczędź ich, mówił Zarządca.

Ale przecież gdyby nie oni… sama bym się nie zdecydowała. I cokolwiek bym mówiła chłopakowi wilczkowi, czuję strach. Nie wiem nawet, czego boję się bardziej – śmierci, czy porażki?

Tam, na membranie, jest tylko taniec… To przecież nie boli?

* * *

Nad ranem ziemia okrywa się szronem. Trawa, jeszcze wczoraj zielona, od razu żółknie. Żółte liście, wczoraj jeszcze upiększające las, leżą dziś pod nogami jak cytrynowy dywan. Niebo jest jasne i przejrzyste. Późna jesień. W taki dzień czekać na burzę, to co najmniej szaleństwo.

– Może… później? – pyta cicho Przepiórka.

Nie patrząc na nią kręcę przecząco głową.

Aleks sprawdza porażacz.

– Ile zostało? – pytam.

Wzrusza ramionami.

– Myślisz, że się na tym znam? Coś tam zostało… powinien mieć jakiś zapas. Z pewnością coś jest.

Więcej już o tym nie mówimy.

Zjadamy pospiesznie śniadanie. Przepiórka obejmuje Maura-Stacha. Dziewczynka nie pojmuje, co się dzieje. Chłopczyk ma kamienną twarz. Przypominam sobie, jak znosił ból, kiedy złamał nogę.

Kładę mu dłoń na ramieniu.

– Posłuchaj… Ty przecież rozumiesz, prawda? – wskazuję mu wzrokiem Przepiórkę.

– Owszem – mówi nieco sztywno. – Pozbądź się obaw.

– Wychodzimy. Na ramieniu mam bęben, Lifter niesie dwie trombity. Aleks ma porażacz i wielki, płaski bęben. Maur idzie z tyłu i nie odrywa wzroku od traw pod nogami.

Na skraju osady zatrzymuje nas gromada ludzi.

Wyrośnięci już bracia i synowie tych, których wygubiłam. Kilka młodszych kobiet. Wszystkiego dwudziestu ludzi. Sporo. Szybko oglądam się na Aleksa: dobrze byłoby obejść się bez strzelaniny.

Przed gromadę wychodzi młodzieniec, który jeszcze niedawno był wyrostkiem, rosły i dobrze zbudowany. Bardzo jest podobny do Łowczyni. To podobieństwo mnie zaskakuje.

– Wilcza Matko – odzywa się młodzik ochrypłym głosem. – Jeżeli idziesz na Zakład, weź ze sobą i nas. Nikt w całej osadzie nie tańczy Arkanu tak jak my.

Maur nareszcie odrywa oczy od ziemi. Aleks opuszcza lufę porażacza.

– Dobra – mówię po chwili milczenia. – Mam nadzieję, że wzięliście ze sobą… cokolwiek, co grzmi lub bębni?

* * *

Odszedłszy nieco od osady, odwracam się. To miejsce stało się mi bliskie. To mój dom. Szkoda, że tak wyszło.

Na skraju osady stoi jakiś mężczyzna i patrzy za nami. Jasny?

Chyba mi się przywidziało.

* * *

Kiedy wchodzimy na szczyt pagórka przed Zakładem, na niebie nie ma ani jednej chmurki. Wiatr zrywa ostatnie liście sprawiając, że las staje się przejrzysty, otwarty na promienie słońca. Jasne słońce razi dzikich w oczy zachodzące łzami. Moje też łzawią, choć nie tak mocno.

Wilczęta, które widzą Zakład po raz pierwszy, czują się nieswojo. Ja patrzę na niego spokojnie i z determinacją: betonowy sarkofag. Z lewej i prawej rudy las. Wokół niego kłębi się żółta mgła, moje nozdrza się lekko rozdymają – przypominam sobie jej zapach. Odgromniki. Resztki pordzewiałych żelaznych konstrukcji.

Usiłuję choćby tylko uchylić rąbek zasłony kryjącej przyszłość. Niestety, niczego nie widzę. Kaszlę i przeczyszczam gardło.

– Słuchajcie. Wszyscy idziemy na Zakład i przywołujemy burzę. Tam, pod ścianą, nakryje nas antyrytmem. Przestaniemy siebie słyszeć. To jest jak koszmar, jak pustka. Nie poddawajcie się, krzyczcie i hałasujcie, waląc we wszystko co macie, żeby zagłuszyć tę ciszę! A potem… otworzą się drzwi. Z pewnością wyjdą automaty. Aleks, spróbuj je porozwalać porażaczem, dobrze? Pozostali… musimy się wedrzeć do środka. Za mną i do drzwi. Wyprowadzę was na membranę rozkładacza. Ale jeżeli się nie przebijemy, to wszystko na nic, znów nic z tego nie będzie, jasne?!

– Nie krzycz – mówi Aleks. Dopiero wtedy orientuję się, że ryczę na całe gardło.

– Przepraszam – oblizuję wargi. – No…

Chwytam wygodniej mój bęben. Wyjmuję zza pasa pałeczki. Unoszę je nad denkiem i zamieram na ułamek sekundy.

Tam-m… Tam-m… Bum-m… Bum-m…

Zaczęło się.

Mój rytm podejmują inne bębny. Grzmią grzechotnice. Jęczą przeciągle tamburyny. Ryczą trombity. Schodzimy ze wzgórza. Staram się nie patrzeć na porośnięte trawą wzgórki pod ścianą. Patrzę na wrota. Tylko na nie.

Oba skrzydła są szczelnie zamknięte.

On tam jest, za tymi skrzydłami. Siedzi w sterowni. Albo spaceruje po korytarzach. Albo oliwi stawy i przeguby żelaznych automatów – sług i zabójców Zakładu. Serce Zakładu, pospawane z pancernych płyt. Nie mogę o nim myśleć.

– Gr-romie! – huczy mój bęben. – Gr-romie, do nas!

Słońce świeci z całą mocą, widzę swój cień na pożółkłej trawie, ale co mi tam! Idę na Zakład. Wróciłam, ale nie jako pobita. Nie na kaźń! Wróciłam!

I pałeczki w moich dłoniach same z siebie zmieniają rytm.

– Idę! – ryczy teraz bęben. – Idę! Przy-bywam!

Zakład się zbliża, zawisa nad nami ciemnym masywem, ale ja na niego nie patrzę. Czekam w napięciu, kiedy zwali się na nas cisza.

I ona nadchodzi.

Przedtem mi się wydawało, że jestem na nią gotowa. Teraz rozumiem, że nie. Na to nie można się przygotować. To jest jak nadejście śmierci. Nie słyszę swojego głosu, głosów przyjaciół, ani wiatru, ani oddechu. Wiem, że każdy mój wysiłek, każdy dźwięk wraca ku mnie wywrócony na nice. Moja wola wraca brakiem jakiejkolwiek woli tysięcy sintetów i na wyjściu otrzymujemy zero, nic. Moja miłość wraca nienawiścią Stefana-Łowcy, nienawiścią mnóstwa ludzi, których pozbawiłam wygodnego, spokojnego życia. Jakbym szła ku swojemu zwierciadlanemu odbiciu, zaraz się z nim zetknę i zniknę, jakby mnie nigdy nie było.