Pojmuję, że wszystkie wysiłki są daremne. Choćbyś nie wiadomo jak się szarpał, nie wiadomo jak zaciekle walczył, z naprzeciwka wystąpią fale wsteczne, które powywracają do góry nogami sprawy, zamiary i stanie się cisza. Zero absolutne.
Ostatnie siły tracę na to, żeby się odwrócić. Jeżeli teraz ich przepędzę, być może któryś z nich zdoła wrócić?
Dzicy walą w bębny, wrzeszczą i hałasują – w kompletnej ciszy. Młode wilki nie ustępują ani na krok, łomoczą, potrząsają kołatkami, biją żelazem o żelazo i miedzią o miedź. A za ich plecami, za plecami mojej ogarniętej desperacją maleńkiej armii…
Mam ochotę przetrzeć oczy.
Wychodzą z lasu. Niczym kłęby mgły podnoszą się znad rzeki. Jest ich wielu. Nie pojmuję, co się dnieje, dopóki nie spostrzegam Ewy. Macha mi ręką. Dogania ją Głowacz. Kieruje ku mnie spojrzenie swoich spokojnych, błękitnych oczu. Obok idzie Wilcza Matka w podkasanej białej koszuli z rozpuszczonymi kruczymi włosami. Patrzy ponuro. W jej oczach migają żółte gwiazdeczki. Idzie chudy, posępny przewoźnik – ten, który przechował mnie w wagoniku kolejki linowej i nie wydał Zarządcy.
Poznaję w tłumie młodego Chwytaja i Rimusa, którym nadałam imiona. Widzę Jasia, mistrza trombit. Synów Świerka. Wszystkich, którzy zginęli za Zakład i wszystkich, którzy padli jego ofiarą. Tysiące tysięcy. Idą ku mnie i patrzą mi w oczy – jedni ponuro, inni spokojnie, a jeszcze inni z bólem. Żywi jeszcze walczą, jeszcze usiłują rozerwać watę przeklętej ciszy – a martwi wyglądają zza ich pleców, jakby czekali, żebym sobie przypomniała, kim jestem i dla kogo tu przyszłam.
Nie zdołałem – mówi każde spojrzenie. Walczyłem, jak mogłem i dopóki mogłem, w miarę swoich sił, ale nie dałem rady; ty jednak zdołasz to zrobić. Ty dasz radę! Musisz! Dla tych, którzy są martwi, dla tych, którzy jeszcze żyją… i dla tych, co jeszcze się nie narodzili – nie poddawaj się!
I wtedy ponownie zwracam się ku wrotom.
Pałeczki jednocześnie opadają na membranę. Żadnego dźwięku. Poddając się wewnętrznemu rytmowi, który unosi mnie i porywa, wyrzucam ręce w górę…
Pomiędzy zaciśniętymi w moich palcach pałeczkami przeskakuje oślepiająco biały łuk błyskawicy.
Babach!
Władczy i ostry dźwięk przerywa watową ciszę. Stoję oniemiała i patrzę w niebo. W oczach mam poblask błyskawicy, ale wyżej, na niebie widzę nieprzerwaną szaroliliową mgłę, chmury nadciągają z czterech stron świata, skręcają się w leje i w twarz zaczynają mnie razić krople deszczu.
– Deszcz!
Słyszę swój głos. Opuszczam głowę i widzę podskakujące na membranie bębna krople. Każda jest okrągła, na cieniutkiej nóżce i otoczona przejrzystym wiankiem. I wyraźnie słyszę każdą z nich.
– Bum! – uderzają pałeczki, krople podskakują jak jedna i ponownie opadają, odpowiadając synkopami: bum-bum-bum!
– Babach! – grzmi grom. Widzę, jak wyciągają się gałązki błyskawic – i uderzają w wyciągnięte ku niebu trombity.
Chcę krzyczeć!
Obaj wilczy bracia, krewniacy mistrza Jasia, żyją. Z trombit w ich dłoniach unoszą się smużki dymu. Bracia unoszą trombity ku niebu i w górę wzbija się dźwięk nie ustępujący mocą gromowi, który przetacza się nad wzgórzami.
Ponownie spoglądam w górę. Deszcz mnie oślepia. Zamykam oczy i mimo to widzę niebo – jakby było skrzydłem nad moją głową. Albo ekranem, z którym zeskoczyłam ze szczytu odgromnika. Podnoszę ręce…
I przyciągam niebo ku sobie.
Czuję każdą błyskawicę. Wiatr to mój oddech. Grzmot, to głos mojego bębna.
Chwytam wiatr. Przechylam nieco niebo… Tylko troszeczkę…
Ogłusza mnie straszliwy niebiański huk. Zebrawszy się w sobie godzę błyskawicą w pokryty rdzą odgromnik, i w jeszcze jeden… i w jeszcze jeden… a potem jednocześnie w dwa… i jeszcze, i jeszcze…
Antyrytm nagle zamiera.
Błyski gromów zlewają się w jedną, przeciągłą, jaskrawą i nieskończoną zorzę. Huczą niebiańskie grzechotnice przesypujące kamienie i suchy groch. I jakby im wtórując, wewnątrz Zakładu coś wybucha. Wysoko ponad jego dach wzbijają się snopy iskier. Drżą i trzeszczą betonowe ściany. A deszcz leje niemiłosiernie, gasząc pożar; po zboczach wzgórza spływają nie strumyki, ale potoki wody, podmywające korzenie drzew i przewracające kamienie…
Niebo wyślizguje się z moich rąk i odzyskuje wolność. Ono nie potrafi ścierpieć niczyjej władzy nad sobą – niczyjej…
Pachnie świeżością. Lekki, ostry zapach. Przyjemnie jest oddychać. I słyszę wiatr.
Wrota Zakładu stoją szeroko rozwarte. Żółty dym uniósł wiatr i zmył deszcz. Przed wrotami leżą porozrzucane automaty – słudzy Zakładu. Martwe i nieruchome. Z jednego na drugi przeskakują mizerne błyskawice – resztki ładunków.
Dopiero wtedy opuszczam ręce.
Przemokłam do ostatniej nitki. Moje włosy spływają wodą. Na denku bębna zebrała się spora kałuża. Odwracam się…
Za mną stoją ramię w ramię dzicy i młodzież z trzech rodów. Wszyscy patrzą na mnie. Ale choć wpatruję się uważnie w zbocza wzgórza za ich plecami, nikogo tam nie widzę. Mgła się rozwiała. Nie wiem, czego w moim sercu więcej: radości, czy poczucia straty.
Przenoszę wzrok na twarze żywych. I od razu pojmuję: oni niczego nie widzieli. Wszystko, czego byli świadkami, to moje nagłe przeistoczenie i błyskawice w moich dłoniach. Wspominam słowa Głowacza: przełamałaś los. Zwycięża ten, który zdoła dokonać niemożliwego.
– Wilcza Matko… – z przesadnym przestrachem odzywa się chłopak podobny do Łowczyni. – Ty władasz gromami!
Aleks oblizuje i bez tego mokre wargi. Maur z Lifterem wymieniają spojrzenia. Loszka wytrzeszcza oczy jak zdumione i zachwycone dziecko. A ja się uśmiecham.
– To wszystko? – cienkim głosikiem pyta młodziutka, może szesnastoletnia dziewczyna podlotek. – Zakład… spłonął? Rozleciał się?
Chciałabym w to wierzyć. Ale ja wiem, że tak nie jest.
– Naprzód – mówię. – Wszystko dopiero się zaczyna.
Okrągła sala. Wydaje mi się, że już tu byłam. Albo widziałam to miejsce we śnie.
Do sali prowadzą dwa, leżące naprzeciwko jeden drugiego tunele. Pierwszy to transporter, którym przywożone są ofiary na rozkładacz. Drugi to wąski korytarz zawalony śmieciami i rupieciami; cudem go odnalazłam pośród dusznych labiryntów zasnutych żółtą mgłą. Ale odnalazłam.
Prawie całą salę zajmuje srebrzysta membrana – unosi się nad betonową posadzką. Jest cienka i pozornie bardzo delikatna, jakby ją utkano z pajęczych nici. Miejsce wcale nie wygląda strasznie. Ci, których przywożono tu kolejką wstępowali na nią bezpiecznie, rozmawiając spokojnie i może nawet z uśmiechami na twarzach…
Z dołu, spod siatki, przebija się matowa, biała poświata.
– Witaj, Łanio.
Zarządca! Nie spostrzegłam, że tu jest! Stoi tak nieruchomo, że można by go w półmroku wziąć za mechaniczny detal, bezduszną część Zakładu.
Bojowy rytm, który mnie tu przywiódł, zamiera na ułamek sekundy. Aleks reaguje błyskawicznie: Lufa porażacza mierzy już w Zarządcę.
– Nie strzelaj – mówię.
Zarządca się uśmiecha. Pancerne płyty jego twarzy ledwo zmieniają położenie.
– Dlaczego? Przecież mnie nie posłuchałaś. Dopięłaś swego…
Dzieli nas migotliwy krąg membrany. Zarządca stoi plecami do pustego wagonika w tunelu. Tak, jak do tej pory stały jego tysięczne ofiary. Przyszedł tu… właściwie po co?