Выбрать главу

– Lepiej go wykończyć, Łanio – mówi Aleks.

Wiem i rozumiem, że ma rację. Ale ja potrzebuję jeszcze odpowiedzi na jedno, ostatnie pytanie.

– Po coś tu przyszedł? – pytam Zarządcę. – Nie pragnę twojej krwi.

– Lepiej go zastrzelić! – ponagla Aleks.

Zarządca patrzy na mnie – innych jakby nie widzi.

– Czemu nie możesz żyć spokojnie jak inni, Łanio? Czemu nie chcesz żyć jak wszyscy? Dlaczego nie zostałaś w Mieście, ani w górach? Miałaś wszystko: miłość, przyjaciół, władzę!

Trzeba się spieszyć, droga jest każda sekunda, a ja zwlekam. Sama nie wiem, dlaczego. Straszno mi? Waham się? Gram na zwłokę?

– Dlaczego nie zostałaś ze mną? – pyta ledwo słyszalnie Zarządca. – Dałbym ci wszystko, czego byś tylko mogła zapragnąć. Wszystko.

Moi towarzysze zaczynają wymieniać szepty. Ucieka czas… i siły… słabnie determinacja… szybciej!

Ale ja nie mogę mu nie odpowiedzieć.

– Sam mówiłeś, że rozmowy o sprawiedliwości nie mają sensu. Żeby ktoś wyżył, codziennie trzeba kogoś zabijać. Mówiłeś, że tak już został urządzony ten świat. Więc tak: ja nie chcę żyć w takim świecie. Zmienię go… albo umrę, usiłując go zmienić. To wszystko.

Aleks coś mówi. Nie słyszę jego słów. Widzę tylko oczy Zarządcy. Po raz drugi w życiu widzę jakiej są barwy – jasnozielone.

– Bardzo jesteś podobna do swojej matki – mówi głucho i w tej chwili podejmuję ostateczną decyzję.

Przede mną jak zalana księżycową poświatą powierzchnia leśnego jeziora skrzy się pajęczyna rozkładacza. Zrzucam ciężkie mokre buty – jakbym rzeczywiście szykowała się do kąpieli.

Bose podeszwy dotykają betonu. Podchodzę bliżej.

Powierzchnia membrany lekko drży. Migoczą na niej iskierki, jak na oszronionym szkle. Przejmuje mnie żal nad sobą. Zatrzymuję się na samej krawędzi rozkładacza.

– Nie waż się! – krzyczy Zarządca. W jego głosie dźwięczy znacznie większy strach, niż przed chwilą.

Przełykam ślinę. Moim zadaniem jest rzucenie na membranę zbyt wielkiej ilości energii naraz. Żeby rozkładacz się nią udławił. Zarządca mówił, że im więcej energii jest w człowieku, tym więcej mija czasu do chwili, w której rozpadnie się ostatecznie.

– Łanio!!!

Wkraczam na pajęczynę.

Okazuje się, że jest bardzo szorstka i sztywna, niemal nie ugina się pod naciskiem moich stóp. Od miejsca, gdzie stoję, po białej migotliwej powierzchni rozbiegają się jaskrawo zielone fale – jakby spod gęstego śniegu wydobywała się letnia trawa. Po sekundzie membrana jest jednolicie zielona. Chcę zrobić jeszcze jeden krok…

I nie mogę. Moje stopy przylgnęły do pajęczyny. Jestem jak mucha na taśmie lepu, a membrana zaczyna drgać i jej rytm przenika mnie do szpiku kości.

Oto czym jest obcy rytm.

Targam się usiłując oderwać stopy i uciec. Membrana nie puszcza. Starając się uwolnić, ogarnięta paniką popadam w rezonans, targam się i poddaję jej rytmowi, co podobne jest do konwulsji. Oto co czuły ofiary Zakładu…

Ale ja nie jestem ofiarą.

– Nie jes-tem! – wykrzykuję budując własny, choćby prymitywny rytm. – Nie jes-tem o-fia-rą!

Mój rytm na sekundę wyrywa mnie spod władzy membrany.

– Dzi-ka! Dzi-ka! Dzi-ka e-ner-gia!

Udaje mi się oderwać jedną stopę – po zielonej powierzchni rozkładacza rozchodzą się czerwone fale. Na poły oślepiona bólem i strachem usiłuję odnaleźć po omacku swój rytm, który mógłby przełamać straszny rytm membrany i nie przychodzi mi do głowy nic lepszego, niż stary, dawno już zapomniany taniec piksela na widowisku energii.

– Czer-nieb-czar-biel! Żół-czer-żół! Żół-czer-czer-żół!

W sukurs przychodzi mi pamięć odruchów. Pamięć mięśni. Rytm piksela zmienia się w taniec na bębnach, w rytm Przełomu i Arkanu, w rytm ulicznego pochodu. Spod moich nóg kręgami rozchodzą się fale czerwieni, jak fale wywołane przez wrzucony do jeziora kamień.

– Żyć swo-im ryt-mem!

Nie widzę niczego dookoła. Nie widzę Zarządcy. Nie widzę swoich przyjaciół. Przed oczami mam zieleń membrany i czerwone fale, które z każdą sekundą robią się coraz bardziej jaskrawe. Utrzymać rytm! U-trzy-mać!

Membrana mocno się wygina. Tuż przede mną ląduje na niej Loszka. Odwraca się ku mnie. Rozkłada ręce; nie od razu pojmuję, co on robi. A on gra na perkusji – wyimaginowanej perkusji.

Miota się nie odrywając pięt od membrany i młóci powietrze wyimaginowanymi pałeczkami. Nie rozlega się żaden dźwięk, Loszka jest przecież głuchoniemy. On sam jest rytmem.

Czerwone pasy płoną coraz bardziej intensywną barwą. Na twarzach Aleksa i Maura leży krwawa poświata, kiedy w ślad za Loszką wchodzą na membranę. Za nimi skacze Lifter. Razem tańczymy w takt niesłyszalnej muzyki Loszki.

Przełamać obcy rytm! Utrzymać swój! Zwyciężymy, gdy syte, zielone światło zamieni się w czerwień!

Zakład przenika drżenie.

On żyje – od najmniejszej cegiełki w ścianie do każdego włókna rozkładacza. Drży każda rura, każda sprężyna i każda żyłka w grubych przewodach. Zakład – ciężka tusza, która zagnieździła się w sercu gór, fabryka życia i śmierci, transformator talentu w przeciętność – jest ciężki i mocny. W jego odgromniki waliły tysięczne błyskawice, ale i te osmalone i pordzewiałe żelazne szpile wciąż kłują niebo. Tysiące młodych, krzepkich ludzi walczyły z rozkładaczem, on jednak ich przemagał i pożerał, przekształcając dziką energię w syntetyczną.

Więc czy ty jesteś lepsza, Łanio?

Nie wiem, skąd przyszła ta myśl.

Czerwone fale na rozkładaczu topnieją, pochłania je syta, niemożliwie jaskrawa zieleń. Pełna moc, pochłaniacz pracuje, generator się ładuje, proces przebiega bez zakłóceń…

Nogi przylgnęły – nie można zrobić kroku. Membrana drży, fale tego drgania przepływają przez moje ciało i czuję, że zaczynam się rozpadać od środka.

Zbyt wiele sobie uroiłam? Przeceniłam się?

Wokół, jak w filmie puszczonym na zwolnionych obrotach tańczą Aleks i Maur, wali w niewidzialne bębny Loszka, ale w twarzy ma rozpacz. „Oszczędź ich…” A ja nie oszczędziłam! Czerwonawe pęknięcia na membranie zaciągają się, przeciążenie spada…

Z ciemnego tunelu wciąż tak samo wolno, jakby pokonywali opór wody, wychodzą jeden za drugim młode wilczęta z długonogim synem Łowczyni na czele. I rzucają się – jak w bezdenną topiel – na membranę.

Spod ich nóg rozbiegają się czerwone pęknięcia. Wilczęta są młode. Każdy z nich ma w sobie energię – na całe długie życie.

Mam ochotę zawołać: co wy robicie?! Ale brak mi głosu. W milczeniu patrzę na walkę wilcząt. Ich pięty przyklejają się do membrany, determinację zastępuje w nich niepewność, potem strach…

– W czym jesteś lepsza, Łanio? – szepczą stare ściany. Przeceniłaś swoje siły, potwierdza krata na suficie. Tam, za tą kratą, jest potężny wyciąg – popioły uniesie pierwszy poryw ssawy.

Ona chciała zmienić świat – chichocze membrana. Lada moment upadnę.

Loszka stoi na kolanach, trzęsie się jak galareta, w takt rozkładacza. Niektórzy z wilcząt już leżą… prosiłam, rozkazywałam, żeby zostali na zewnątrz!

Uginają mi się nogi. Roz-pa-daj-się! Roz-pa-daj-się! Walę się na membranę, dotykam ją kolanami, dłońmi, biodrem; siła obcego rytmu przenika mnie jak woda przez przerwy w tamie. Poblaski czerwieni na zielonej powierzchni topią się i zamieniają w gęstą zieleń…

– Wstań.

Podnoszę głowę. Zarządca Zakładu. Tuż obok. Na membranie.

– Wstań!

Jego ręka chwyta mój nadgarstek. Jednym szarpnięciem podnosi mnie na nogi. Jego też miota w obcym rytmie. On też walczy i opiera się. Spod naszych nóg rozpływają się po membranie czerwone fale. Pięknie to wygląda, przecinają się i tworzą siatkę.