Pochyla się ku mnie. Jego twarz krzywi się z wysiłku – i po raz pierwszy, od chwili gdy go ujrzałam w tamtym zaułku, traci swą sztywność, ożywia się.
– Jesteś na membranie! – krzyczę.
– Tak. – Teraz już się prawie uśmiecha. – Ja… przytłumię jej rytm… żebyście się rozruszali! Dalej! Żywo!
Zielone pole membrany różowieje. Mogę się poruszać niemal swobodnie. Wyciągam ręce do Maura i Aleksa, ci podrywają Liftera i chłopców, po chwili stoimy już na membranie w krąg, wziąwszy się za ręce… nie. Kładziemy dłonie jeden drugiemu na ramionach.
Pośrodku kręgu stoi Zarządca. Ma zamknięte oczy i nie tańczy – kołysze się dziwacznie, ale jego rytm ściera się z rytmem membrany, zieleń blednie i zaciąga się różem…
Nasze stopy z trudem odrywają się od pajęczej powierzchni. Potem jest coraz lżej. Lżej. Lżej. Nasz rytm – wielokrotnie pomnożony rytmem przyjaciół – narasta i narasta, zagłuszając rytm rozkładacza. Ar-kan! Ar-kan! Od-wróć bie-dę! Od-wróć bie-dę!
I nagle świat barwi się czerwienią.
Tańczymy na purpurowej membranie, rozkładacz jest wielokrotnie przeciążony, ale i krąg lada moment się rozerwie. Rytm membrany nie słabnie – narasta, ściera się ze słabnącym rytmem Arkanu, przejmuje mnie do najgłębszych otchłani jaźni, kołysze mną, rozbija, roz-pa-dam się!
Od śmierci dzieli mnie jedno mgnienie oka. Ułamek sekundy… zaraz mnie, i wszystkich pozostałych uniesie wiatr chmurą popiołu.
Unieruchomiony pośrodku kręgu Zarządca chwyta moje spojrzenie. Widzę, jak poruszają się jego wargi: „Żył kiedyś chłopak, zwali go Wiatr, wszystkim na opak, kochał go świat. Raz-dwa-trzy, po wszystko sięgaj, nigdy nie pękaj… Raz-dwa-trzy, nigdy nie pękaj…”
Wiem, że nie mogę go słyszeć. A jednak go słyszę.
„Raz-dwa-trzy…”
Jego postać nagle niknie jakby rozerwana wybuchem. Rozpada się na miliony cząsteczek.
Wyje pompa nad naszymi głowami, unosząc to, co jeszcze przed sekundą było człowiekiem.
I jednocześnie pęka membrana. Mięknie, rozrywa się i z pajęczyny przemienia się w matowe, szare jak zetlała szmata strzępy.
Zapada cisza.
W tej ciszy wyciągam przed siebie ręce.
Ujmuję Słońce, oswobodzone z więzów. I ono wschodzi, zalewając mnie ciepłem – od środka.
Tysiące razy będę wspominać ten dzień.
Tysiące razy będę go widziała w snach.
Ale wszystkiego… z tego co się stało potem, i tak nie zrozumiem.
– Szczęśliwej drogi – mówię. – Uważajcie i nie przegapcie strzałki, trzeba ją przekręcić w prawo. W przeciwnym razie znów tu wrócicie.
Syn Przepiórki wykrzywia się do swojego odbicia w szklanym kole. Jego siostra siedzi już na drezynie, na kolanach matki. Dzicy siedzą dość niewygodnie – na drezynie jest dość ciasno.
– Łanio – odzywa się Maur i kładzie mi dłoń na ramieniu. – Nie bądź głupia. Jedź z nami.
– Już ci mówiłam – nakrywam jego dłoń swoją ręką. – Muszę zostać. To konieczne.
– Czemu nie chcesz jechać? – pyta chłopczyk.
– Na pewno przyjadę. Ale później.
Potem już nikt mnie nie próbuje namawiać. Wyjaśniam Lifterowi, jak się trzeba obchodzić z kulkowymi ślimakami. Loszka przerzuca samice do samców. Aleks dolewa ciężkiej cieczy do szklanego koła. Lifter unosi dźwignię, drezyna rusza z miejsca i po minucie znika w czarnym wylocie tunelu. Zostaję sama.
Szemrze woda pod szynami. Czysty strumyk, w którym kiedyś się kąpałam nie z własnej woli.
Ciężkie drzwi. Ciemny korytarz. Idę, wsłuchując się w odgłos swoich kroków. Wchodzę po schodkach. Słyszę uspokajające dudnienie i czuję miarową wibrację ścian.
Zakład pracuje jak dawniej. W centralce migają ekrany. Trwa przeładunek energii. Czyjej?
W ciemnym tunelu stoi pusty wagon kolejki linowej. Żelazna lina zwisa luźno – kolejka już nie pracuje. Nikt nie może wyjaśnić, co stało się z Zakładem i w co się przeistoczył.
Nikt, oprócz jednego człowieka.
Wychodzę z centralki. Długo błądzę korytarzami, aż wreszcie skręcam w ten jedyny tunel, który wiedzie ku membranie.
Tam, gdzie kiedyś był rozkładacz, teraz jest szara plama, jakby kupka popiołu. W samym środku leży kawał granitu – kęs kamienia, który niegdyś był lawą. Kilka tygodni temu, kiedy kamień leżał jeszcze na stoku wzgórza, ugodziła weń błyskawica. I rozbiła go na dwie części.
Przysiadam obok.
– Co ty mówiłeś o sercu?
Milczenie. Dotyk granitu chłodzi policzek.
„Serce – to generator dzikiej energii. Najbardziej dzikiej na świecie… wiesz, jak to jest – być Sercem Zakładu?"
– Teraz wiem – odpowiadam szeptem.
„Dzięki ci, Łanio"
– I tobie dzięki. Wybacz
EPILOG
W moim sercu jest tyle energii, że wystarczy dla wszystkich. Codziennie o północy rozlewam się po przewodach, cząsteczkami przybywam do każdego domu, żeby ogrzewać i dodawać ducha. Żeby dać wolę życia – choćby na jedną dobę.
Tam, w Mieście, żyją sintety. Dobrze im się żyje – bez strachu i kar. Wierzą w dzień jutrzejszy. Zapomniawszy o własnym rytmie całkowicie jednoczą się ze swoimi gniazdkami. Niekiedy mi się wydaje, że energia w sieci jest ich własną energią.
Codziennie o północy jestem szczęśliwa. Przecież Zakład się przerodził, kolejka linowa zatrzymała się na zawsze i teraz mojej miłości do życia wystarczy dla wszystkich. Im więcej oddaję, tym silniejsza się staję – i tym radośniej mi na duszy.
Pracuję jako Serce Zakładu.
Ale wiem, że główna bitwa jeszcze przede mną.
POSŁOWIA
Rusłana to zdumiewająco utalentowany człowiek. Nie jest przypadkiem, że stała się pierwowzorem bohaterki naszej powieści. Cieszy nas to, że staliśmy się przyjaciółmi, cieszy nas to, że po raz pierwszy w życiu żyjemy muzyką, pieśniami i przyszłą rytm-operą. Nasza dziesięcioletnia córeczka Staska przepada za Rusłaną i teraz pragnie do końca życia zajmować się muzyką.
Rytm powieści „ŁANIA" wszedł w rezonans z moim własnym rytmem. To moja filozofia i mój styl życia. W książce autorzy zawarli to, czym żyję ja sama i wielu ludzi z mojego pokolenia.
Utwór Mariny i Siergieja – to powieść-rytm. Autorzy jakby odgadli to, do czego od dawna się przygotowywałam. Ta książka, to nie tyle historia przyszłości, co filozofia teraźniejszości. To tylko domysł, przeczucie. Zawsze istnieje rozwidlenie, rozdroże. Droga zależy od naszych własnych wyborów.
Badając przeszłość i myśląc o przyszłości, przesączając książkę przez siebie, wyobrażam sobie niekiedy, że jestem Łanią, bohaterką tej powieści. I teraz chciałabym zwrócić się do czytelnika w swoim i jej imieniu. Niełatwa to sprawa, ale spróbuję.
Przyzwyczailiśmy się do myślenia, że energetyczny kryzys nastąpi wtedy, gdy zabraknie ropy naftowej i gazu, gdy w kopalniach wyczerpie się węgiel i kiedy skończą się surowcowe zasoby planety. Mówimy „kryzys energetyczny", kiedy jest ciemno i zimno.
Ale jeżeli człowiekowi zabraknie chęci do życia, jeżeli straci kompletnie siłę ducha, a zostanie mu tylko nuda i niechęć do jakichkolwiek działań, jeżeli je tylko syntetyczną żywność i słucha tylko syntetycznej muzyki, jeżeli żywione przez niego uczucia też zalatują syntetyką – to kim się stał i jaką ma przyszłość?
Jeżeli człowiek jest tak słaby, że mu zimno i ciemno nawet w słoneczny dzień, jeżeli nie kocha nikogo, oprócz siebie samego, a i ta miłość jest nietrwała jak marcowy śnieg – czy nie jest to najgorszy, najbardziej straszny ze wszystkich energetycznych kryzysów?