Przy wejściu stoją policjanci. Wyraźnie im się nudzi. Przy wejściu przechodzi się przez bramkę wykrywacza metalu. W drodze powrotnej już tak nie sprawdzają i całym tłumem przechodzimy obok bramki. A policjanci też stoją ot tak, na wszelki wypadek.
– Hej, mała!
To nie do mnie. Idę dalej, nawet nie odwracam głowy.
– Eh ty! Głucha jesteś, czy co?
Ktoś mnie chwyta za rękaw. Liczę do trzech i powoli się odwracam.
Policjant jest nieco poirytowany: dlaczego nie zawróciłam po pierwszym wezwaniu?
– Co jest? – pytam bardzo spokojnie i uprzejmie. Serce wali mi jak bęben, gdzieś w okolicach żołądka. Kiedyś nas uprzedzano o możliwości obszukania na chybił trafił. Niektórych czasem obmacywali – ale mnie nigdy dotąd się to nie zdarzyło. Ale czemu właśnie dzisiaj?!
Teraz wszystko zależy od mojego spokoju i opanowania. Jeżeli gliniarz zauważy, że drżę i się pocę… będzie po mnie.
Przygląda mi się. Ja patrzę mu prosto w oczy.
– Przejdź przez bramkę – mówi. Kiwam głową: Ot, głupstwo. Dlaczego nie? Zawsze z największą przyjemnością.
Na sekundę zamieram przed słupkami. Nie mam pojęcia, czy nauszniki wzbudzą reakcję czujników. Robię krok…
Bramka piszczy! Wyje na cały korytarz: mamy złodzieja! Brać go!
Policjant mocno ujmuje mnie za rękę nad łokciem.
– Co masz?
– Bransoletka – mówię spokojnie.
Przypominam sobie gorączkowo; w drodze do pracy zawsze zdejmuję szeroką metalową bransoletkę z prawej ręki i kładę ją na tackę przed bramką. Przeszedłszy przez bramkę zabieram swoje i idę dalej.
– Zdejmij i przejdź jeszcze raz.
Zdejmuję metaliczną opaskę. Zamieram przed bramką jeszcze raz. Jeżeli i teraz zawyje…
Robię krok, jakbym rzucała się w przepaść. Bramka milczy. Wychodzę z niebezpiecznej strefy – bramka milczy! Policjant patrzy badawczo, ale nic nie mówi. Drżą mi kolana. Nauszniki powoli zaczynają zsuwać się po nodze w dół. Czuję, jak ześlizgują się na kolano, a potem na goleń…
– Mogę iść? – pytam nieco szybciej, niż powinnam.
Policjant milczy przez długą jak wieczność sekundę.
Przeklęte nauszniki leżą mi teraz na trzewiku, niedbale ukryte pod spodniami. Żeby tylko nie spadły!
– Idź – mówi policjant.
Odwracam się i szybko ruszam do wyjścia lekko powłócząc prawą nogą.
– Czekaj!
Odwracam się.
Policjant się uśmiecha. Co jest? Gra w kotka i myszkę, czy co?
– Zapomniałaś o bransolecie – mówi gliniarz.
Na jego dłoni leży moja metaliczna bransoleta.
Wróciwszy do domu padam na łóżko i przez kilka chwil o niczym nie myślę. Ależ ze mnie idiotka! Po kiego grzyba mi nowe kłopoty, jakby starych było mało? Niewiele brakowało, a by mnie capnęli… sprawa wisiała na włosku. I to wszystko z powodu głupich nauszników?
Odsapnąwszy chwilkę oglądam swoje trofeum. Badam je bardzo uważnie.
Same nauszniki – metaliczne membrany – niewiele mnie interesują. Nie jestem inżynierem, a zwykłym pikselem. Ale każdy piksel wie, że na wejściu do rytmicznego bloku naszych nauszników jest jakiś bardzo prosty sygnał. Blok natomiast przekształca go w rytm, który nas zmusza do szybkich i precyzyjnych zmian barwy. O niebiańskim ekranie mówi się, że jest pełen barw, że te barwy mają nieskończoną ilość odcieni i że obrazy zmieniają się jeden w drugi prawie niezauważalnie… No, zobaczyłabym nasz pokaz, gdyby każdy piksel zamiast rytmu otrzymywał tępe rozkazy: „Niebieski! Żółty! Biały!".
Opamiętawszy się, ukrywam nauszniki za kratą wentylatora. Muszę znaleźć Ewę. Teraz to najważniejsze.
Pokoik Ewy nie jest zamknięty, ale wewnątrz jest pusto. Wszystkie osobiste przedmioty leżą porozrzucane jak popadnie; niepodobne to do Ewy, która jest pedantką.
Idę do kuchni. Siedzi tam Ignat – sam jak palec. Chcąc nie chcąc muszę go zagadnąć.
– Nie widziałeś Ewy?
Patrzy na mnie z niepokojem w oczach.
– Ja myślałem, że ona jest z tobą… Od rana jej nie ma.
– I z pracy nie wróciła?
Ignat kreci głową. Przysiadam na brzeżku żelaznego taboretu.
– Nie było jej na swoim miejscu – mówię, sama nie wiem po co.
Ignat otwiera szeroko oczy:
– Tak?! A gdzie…
I milknie.
Zbliża się godzina energii. Ewy nie ma w pokoju. W zasadzie mogłaby się podłączyć z pakietem gdzieś w innym miejscu. Ale nie wierzę, żeby zechciała tak zrobić.
Jak zwykle przed godziną energii człowieka nachodzą posępne myśli. Popadasz w ponury nastrój i ogarnia cię strach. Myślisz, że życie niesie ci same nieszczęścia i nieprzyjemności.
Za kwadrans dwunasta przypominam sobie, że nie sprawdziłam poczty. Siadam na rowerowe siodełko, naciskam na pedały… zapala się monitor na kierownicy.
Jeden list. Od Ewy. Wytrzeszczam oczy i czytam: „Zakład istnieje. Istnieje naprawdę! Dziękuję ci za wszystko".
Koniec.
Ten list tak mnie wytrąca z równowagi, że nieomal zapominam o podłączeniu. Za dwie dwunasta zaciskam opaskę na lewej ręce i pstrykam przełącznikiem. I w tejże chwili przypominam sobie, że nie zdążyłam sprawdzić, czy dostałam pakiet! Może z jakiegoś powodu wlepili mi karę?
Miejski zegar na wieży zaczyna bić: raz… dwa… trzy…
Dwanaście!
Opaska promieniuje ciepłem, które płynie ku sercu. Do krtani. Przed oczami w jakimś urokliwym tańcu igrają mi złote iskry…
Uśmiecham się.
Wszystko w porządku. Żyjemy. Z Ewą też wszystko jest w porządku. Nawet lepiej, niż myślałam; Ewa znalazła drogę do Zakładu! Zawsze o tym marzyła! Bardzo się cieszę.
Mogę wszystko. Tańczyć, śpiewać…
Karmię dynamomysz specjalną karmą z puszki. Wkładam ją do koła. Mysz rusza biegiem. Koło zaczyna się obracać. Zapala się lampka nad stołem.
Zamykam drzwi, siadam przy stole i kładę przed sobą przyniesione z pracy nauszniki.
Po dwóch godzinach zaczynam pojmować, że muszę mieć bęben. Albo werbel. Coś takiego jest po prostu niezbędne. Chowam rozebrane nauszniki i stukam do drzwi pokoju Ignata.
Tak się ucieszył, że niewiele brakowało, aby mnie całował po rękach.
– To ty?! Właź! Herbaty się napijemy… albo lepiej, mam wino…
– Nie dzisiaj – odpowiadam. – Pożycz mi rolki. Bardzo mi są potrzebne.
Wyraźnie jest rozczarowany.
Rolki Ignata są jego skarbem. Oszczędza je, czyści, smaruje, sam rzadko z nich korzysta i nigdy nie pożycza innym. Rolki są bardzo stare – mogą się połamać, a remontu nie przetrwają.
– Po co ci one? – pyta Ignat, uciekając spojrzeniem w bok. Ale ja już wiem, że nie zdobędzie się na odmowę.
– Muszę gdzieś pojechać. Bardzo mi się spieszy, rozumiesz?
Jadę po trotuarze przeskakując przez kraty kanalizacji. Rolki to wspaniała rzecz, ale nigdy nie zdołam zaoszczędzić tyle, żeby je kupić. Szczególnie po tym, jak z Ewą wydałyśmy wszystkie pieniądze na nielegalny pakiet.
Znowu myślę o Ewie. Teraz, gdy od godziny energii minął już jakiś czas, jej list nie wydaje mi się tak jednoznaczny jak przedtem. „Zakład istnieje". Czy Ewa mogłaby odejść bez pożegnania, nie powiedziawszy ani słowa? Czy mogłaby wszystko porzucić? Nieładnie z jej strony. Po tym, jak wydobyłam ją z takich tarapatów…
Wracam myślami do kontrolera, który nas wypuścił. Być może zniknięcie Ewy jest z nim jakoś powiązane?
Wylatuję za zakręt. Dzieciaki na placyku bawią się w gambę – chwyciwszy jeden drugiego utworzyły pociąg. Prowadzący ostro skręca to w lewo, to w prawo, a wszyscy podążają za nim. Łańcuch wije się niby żmija i miota na wszystkie strony jadącymi na końcu. Gra toczy się zwykle do momentu, w którym jeden z zawodników przewróci się, rozrywając łańcuch.