Wyczekuję na odpowiedni moment i podczepiam się na końcu.
Kolejka pędzi z diabelską szybkością. Ledwo nadążam z przebieraniem nogami, żeby nie nadziać się na krawężnik. Utworzona z ludzkich ogniw na rolkach stonoga przelatuje przez plac i ostro skręca przed sklepową witryną. Zarzuca mną i uderzam ramieniem o witrynę, która odpowiada hukiem jak powierzchnia bębna, ale nie pęka. Gamba mknie dalej. Rozwoźnik kanapek wywija orła, bryzgają na boki palety z drinkiem. Jakiś dozorca pospiesznie usuwa się na bok. Z daleka słychać pisk i jęk syreny policyjnej.
Ktoś z przodu wali się na ziemię, a pozostali wpadają na niego. Udaje mi się w porę rozluźnić chwyt; siła bezwładności przenosi mnie z prawej strony kupy leżących i usiłujących się podnieść uczestników zabawy. Ktoś klnie sążniście, inny zwija się ze śmiechu. Policyjne gwizdki szybko się zbliżają. Macham ręką chłopakowi prowadzącemu, który tak jak ja zdołał utrzymać się na nogach. Odpowiada mi podobnym pozdrowieniem.
Z pełną szybkością wpadam w boczny i mroczny zaułek, na niezbyt równy asfalt. Łoskot rolek odbija się od nisko sklepionych łuków bram. Zakręt; jeszcze jeden i trafiam na pustą ulicę, na której słychać tylko łopot skrzydeł wiatraczków na dachach. Jest tu jedna oświetlona witryna. Zwalniam.
Cała witryna zastawiona jest bębnami. Są tu ogromne kotły koncertowe, zestawy perkusyjne i dziecięce bębenki. Tam-tamy. Tołumbasy. Skórę i tkaniny ponaciągano na najprzeróżniejsze ramy i korpusy. Bardzo lubię to miejsce, ale nie za często mogę tu przyjeżdżać – zbyt daleko od domu.
Drzwi są zamknięte. Bez wiary w powodzenie targam klamką. Która godzina? Już niedługo zaświta, nic dziwnego, że sklep jest zamknięty.
Z głębi, zza bębnów, za którymi mógłby się skryć człowiek, powoli wysuwa się czyjś cień. W panującym półmroku nie widzę twarzy.
Zgrzyt zamka. Drzwi się otwierają.
– Właź.
Właściciel tego sklepu nazywa się Rimus. Jest znacznie starszy od wszystkich moich znajomych – ma ponad czterdzieści lat. Zapala dla mnie wszystkie lampy i światła; budzi myszy, wiewiórki i trąca głębokie, ale wąskie akwarium, w którym pływa elektryczny węgorz. Rozglądam się, jakbym wszystko widziała po raz pierwszy.
Bębnów są tysiące. Każdy ma swój głos. Teraz wszystkie milczą. Wyciągam rękę i nieśmiało stukam palcami po szorstkiej i dziwnie ciepłej skórze. Wydobywam z bębna dźwięk: głęboki, niski i tajemniczy – buuummm!
– Wybacz, że cię obudziłam.
– Nieważne. Czekałem na ciebie.
Odwracam się w jego stronę mocno zdziwiona.
– Na mnie?
– Zapamiętałem cię, Dzikusko. Często tu przychodzisz popatrzeć na bębny.
– Nie tak znów często. – Teraz zmieszałam się naprawdę. – Mieszkam dość daleko stąd. I… i nie mam pieniędzy. Tylko na maleńki… najmniejszy bębenek.
Kiwa głową, jakby wszystko to już wiedział. Gestem wzywa mnie, żebym poszła za nim w głąb sklepu. Stoi tam dziwne urządzenie – coś na kształt prymitywnie pospawanej klatki ż żeliwnych rur wodociągowych. Wewnątrz klatki umocowano i porozwieszano bębny i bębenki – z pozoru mogłoby się wydawać, że porozmieszczano je zupełnie przypadkowo. W rzeczywistości poumieszczano je według pewnego systemu, choć nie umiem odgadnąć jakiego.
– Usiądź i opowiedz, czego ci potrzeba.
Siadam, chowając pod stołkiem nogi z rolkami i zaczynam wyjaśnienia. Potrzebny mi bębenek, a jeszcze lepiej – kilka bębenków, choć akurat na to za bardzo nie liczę. Muszę sama, według własnego pomysłu skonstruować perkusję. Niewielką. To będzie… no, mówiąc krótko, syntezator rytmów.
Rimus słucha bardzo uważnie. Kiwa głową. Długo się namyśla, potem wchodzi do tej klatki z bębnami. W dłoniach trzyma dwie drewniane pałeczki. Cichutko i monotonnie zaczyna wybijać rytm na wielkim bębnie. Mimo woli podchwytuję rytm i wystukuję go dłonią na kolanie.
Rimus rzuca mi przelotne spojrzenie – i nagle coś go jakby podrywa. Miota się wewnątrz klatki, a bębny ożywają - wszystkie jednocześnie. Słyszę łomot swojej krwi – i tętno Rimusa. Słyszę tętno całego miasta. Przez ułamek sekundy wydaje mi się, że nadeszła godzina energii i lada moment obleje mnie fala ciepła.
Rimus przerywa grę. Opuszcza ręce. Wydostaje się na zewnątrz pomiędzy dwiema rurami. Serce mi wali, jak po długim biegu.
– Powiedz mi… – Rimus zawiesza głos i dość długo mi się przygląda. – Mogłabyś przeżyć bez tych codziennych podładowań? Bez godziny energii? No, chociażby dobę?
Takiego pytania się nie spodziewałam. Brzmi nieprzyjemnie i groźnie. Wstaję. Na rolkach trudno przyjąć postawę bojową. Co on ma na myśli? Czyżby domyślił się, że ukradłam nauszniki i mogą mnie za to odłączyć?
– Ależ nie… – widać, że uraziłam go moim brakiem zrozumienia. – Nie zamierzam ci niczego odbierać. Nie chciałem cię też straszyć. Po prostu przypominasz mi… niektórych ludzi… Oni wyczuwają rytm, jak ty. I mają… swoją własną energię. Energię płynącą z serca, nie czerpią jej z gniazdka w ścianie. Rozumiesz?
– Potrzebny mi jest bębenek – mówię chłodno. – Wystarczy maleńki werbel. Z resztą poradzę sobie sama.
Rozmawiamy aż do świtu.
– Ludzie urodzeni na równinie nie są tacy jak ci, co urodzili się w górach. Żyją wedle innego rytmu, rozumiesz? Sam świat jest zorganizowany rytmicznie. Na równinach jest to płynna, przeciągła pieśń. A w górach, gwałtowne, ostre zmiany rytmu i przerwy. Szczyty i przepaście. W górach żyją prawdziwie dzicy ludzie.
Nigdy nie byłam w górach ani na równinie. Moim światem jest Miasto. Szare kwartały mieszkalnych bloków, ulice, place i porzucone wieże drapaczy chmur. I rejony przemysłowe, do których nie dostaniesz się bez przepustki.
– Wszyscy jesteśmy więźniami i władcami rytmu. Ranek, wieczór. Sen, jawa. Wdech, wydech. Nasze serce to urządzenie do wytwarzania rytmu. Nasz mózg poddaje się rytmowi i sam go jednocześnie tworzy… Nie nudzę cię?
– Nie! Co też…
Zaciera ręce, jakby mu zmarzły dłonie.
– Pamiętasz swoich rodziców? – pyta ni z tego, ni z owego.
Sięgam pamięcią wstecz. Nie najlepiej mi to wychodzi. Byli chyba jacyś ludzie… Chyba ich nawet kochałam…
– Umarli.
– Od czego?
– Ze starości – mówię niezbyt pewnym głosem. I milknę.
Rimus ciężko kręci głową.
– Przytułek… Nie dom, ale przytułek. Tyle że wychowawcy nikogo nie stawiają do kąta – od razu pozbawiają pakietu… woli i celu życia…
Nijak go nie rozumiem. Zresztą on wcale się nie spodziewa, że zrozumiem. Idzie gdzieś w kąt magazynu i po chwili wraca z maleńkim bębenkiem, który mogłabym nakryć obiema dłońmi.
Bębenek jest stary, co można stwierdzić na pierwszy rzut oka. Pokryty jest wytartą, gdzieniegdzie nawet pokrytą jakby warstwą soli, skórą. Jest na nim jakiś bardzo niewyraźny, fragmentaryczny rysunek.
Przyglądam się uważnie. Na bębenku narysowano wilka.
– To… stara rzecz?
– Owszem, stara rzecz – mówi jakby z naganą w głosie. – Nie za piękna. Ale ma swoją duszę. Pamięta prawdziwe rytmy… narodziny, walki, śmierci… Weź. Przyda ci się.
Uśmiecha się i nieuchwytnym dla oka ruchem wyciąga ze stalowego żebra korpusu bębenka trójgraniasty sztylet bez jednej choćby plamki rdzy. Mimo woli odskakuję.