– W takim razie powiedz mi, na miłość boską, co powinnam zrobić. – Rachel zaczęła gorzko płakać. -Dłużej tego nie wytrzymam. Nie jestem przyzwyczajona do takiej wrogości, a nienawiści własnej córki tym bardziej nie potrafię znieść. Ona nie chce, żebym tu mieszkała. Odchodzi, ilekroć zaczynam z nią rozmawiać. Byłaby szczęśliwa, gdybym wyjechała, a przecież nie mogę zostawić jej samej. Ktoś musi się nią opiekować.
– Spokojnie. – Chase zaczął ją pocieszać. – Chyba powinnaś nająć płatnego opiekuna, tak byś sama nie musiała się o nią troszczyć.
– Komu mogłabym powierzyć taką odpowiedzialność? Kto nie wykorzystałby Jessie? – Rozjaśniła się nagle. -Tobie mogłabym zaufać, Chase. Może…
– Nie, nie dałbym sobie rady. Z jakiegoś dziwnego powodu tracę cierpliwość, ilekroć zaczynam z nią rozmawiać. Gdybyś zostawiła córkę pod moją kuratelą, prędzej czy później skręciłbym jej kark.
W tej samej chwili Jessie odeszła – przerażona i poniżona bardziej niż kiedykolwiek. W piersiach wezbrał jej ból ściskający gardło, ból wywołany pogardą i stanowczym odrzuceniem. Miała ochotę rozpłakać się z żalu jak dziecko. Postanowiła jednak solennie, że nie będzie przez nich rozpaczać. Nie będzie!
Kiedy dotarła do stajni, łzy ją oślepiały. W chwili, gdy zamierzała rozpłakać się na dobre, usłyszała chłopięcy głosik.
– Co się stało, Jessie?
Nikt nie mógł się o niczym dowiedzieć, szczególnie syn Rachel.
– Nic! – warknęła. – Coś mi wpadło do oka.
– Mogę ci pomóc?
– Nie, już w porządku. Samo wypłynęło.
Przeszła do boksu Blackstara, ale Billy nie odstępował jej ani na krok.
– Nie wiedziałem, że jesteś na ranczu.
– Jestem.
– Wybierasz się na pastwisko? – spytał niezrażony, gdy osiodłała Blackstara. – Mogę jechać z tobą?
– Nie!
– Nie będę ci przeszkadzał. Przyrzekam. Proszę! Błagalny ton chłopca zdołał w końcu przełamać niechęć dziewczyny.
– No dobrze. Ale tylko ten jeden raz – dodała surowo, aby nie myślał, że łatwo zmienia zdanie. Osiodłaj dla siebie tego gniadosza, oczywiście, jeśli potrafisz.
Billy wydał okrzyk zachwytu i podbiegł do swego wierzchowca. Niestety, ilekroć uczył się siodłać konie, tak naprawdę robił to za niego Jeb. Billy nie wiedział zupełnie, jak wybrnąć z sytuacji. Nie potrafił zdjąć siodła z balustrady, nie wspominając już nawet o włożeniu tego ciężaru na koński grzbiet. Gniadosz był wyższy od chłopca, a w dodatku Billy nie sięgał również do balustrady, na której wisiało siodło.
Gdy Jessie zakończyła oporządzanie Blackstara, poprowadziła go w stronę malca i jego rumaka, kręcąc z rozbawieniem głową. Billy walczył ze starym, dwudziestokilogramowym siodłem, lżejszego jednak w pobliżu nie było. Patrząc na swego brata, musiała przyznać, że nie brak mu determinacji.
Pomogła chłopcu ściągnąć ciężar z barierki.
– No, a teraz razem – raz, dwa, trzy!
Włożyli siodło na konia i Jessie zrobiła krok do tyłu.
– Dasz sobie teraz radę?
– Jasne. Dziękuję.
Jessie czekała niecierpliwie, aż Billy zapnie popręg upchnięty pod siodłem. Chłopiec miał za krótkie ręce, aby go dosięgnąć. Wreszcie obszedł konia i umocował pas zbyt luźno.
– Czy ty w ogóle nic nie potrafisz? – spytała gderliwie i podeszła, aby mu pomóc.
Gdy już wszystko było gotowe, Jessie popatrzyła surowo na chłopca. Ten jednak uśmiechnął się uszczęśliwiony.
– Ty tak naprawdę wcale mnie nie nienawidzisz, prawda?
Popatrzyła na niego zdumiona. Czyżby ten smarkacz czytał w niej jak w otwartej księdze?
– Nie cierpię.
– A ja myślę, że trochę mnie lubisz – upierał się.
– Więc bardzo mało wiesz – rzuciła lekko.
Chciała tylko podroczyć się z małym, ale gdy spojrzała mu w oczy, dostrzegła, że błyszczą w nich łzy.
– Och, Billy! Tylko się z tobą przekomarzam. Oczywiście, że cię lubię, ale nie waż się zdradzić matce, co mówiłam, słyszysz?
Rozdział 8
Jeb był niezłym gawędziarzem, a znalazł wdzięczne audytorium w osobie Billy'ego Ewinga. Jessie – oparta o poręcz – wpatrywała się z rozbawieniem w twarz swego brata, wsłuchanego w kolejną historyjkę.
Pod koniec sześćdziesiątego trzeciego roku Straż Obywatelska Montany o mało co nie wysłała Jeba do świętego Piotra. Straż powstała w Wirginii, mieście, w którym popełniono dwieście morderstw w ciągu zaledwie sześciu miesięcy. Jeba pomylono po prostu z członkiem dużego gangu. Został oddany pod sąd i skazany na szubienicę. Ocalił życie wyłącznie dzięki temu, że prawdziwego zbrodniarza rozpoznano w tłumie gapiów. Jeb uwielbiał o tym przypominać przy każdej okazji.
Jessie słyszała jednak tę opowieść stanowczo zbyt wiele razy. Wyszła więc ze stajni, a Billy i Jeb, pochłonięci rozmową, nawet tego nie zauważyli.
Dziewczyna pomaszerowała wolno na ganek i rozsiadła się wygodnie na jednej z kanap obitych skórą. Było duszno i niezbyt zimno. Nie chciała wracać do domu mimo późnej pory.
Przymknęła oczy w nadziei, że świeże powietrze rozjaśni jej w głowie, tak by mogła zasnąć. Zaczęła właśnie powoli odzyskiwać spokój, gdy usłyszała pytanie:
– Gdzie jest chłopiec?
Powoli odemknęła powieki. Najpierw nie zauważyła Chase'a i musiała rozejrzeć się dookoła, by dojrzeć go wreszcie na stopniach, opartego o kolumnę.
– Znajdzie go pan w stajni, z Jebem.
– Wcale go nie szukam, byłem tylko ciekaw, gdzie się podział. Sądziłem, że położył się wcześniej spać; tak długo dziś jeździł konno.
Jessie uśmiechnęła się do siebie na myśl o tym, jak bardzo Billy stara się jej dorównać.
– Rano będzie pewnie obolały, ale myślę, że dobrze się bawił.
– Nie mam co do tego wątpliwości. Już od dawna chciał z tobą jechać.
Jessie wyprostowała plecy.
– Skąd pan wie?
– Billy opowiada mi czasem różne rzeczy – odparł z dumą Chase. – Zabierzesz go jeszcze kiedyś?
– Nie myślałam o tym. – Jessie wzruszyła ramionami. – W każdym razie nie jutro. Nie będzie mnie na ranczu.
– Ach tak?
Czuła, że wzbiera w niej gniew, pod którym czaił się ból, jaki zadał jej Chase tego ranka.