– Nigdy o tym nie mówiłaś.
– Miałam strzelać, gdy leżałeś złożony chorobą?
– Nie zabijesz mnie, Jessie – powiedział z pewnością siebie.
– Lepiej nie rozmawiajmy na ten temat – odparła sztywno.
– Bardzo mi przykro, naprawdę. Nie byłem sobą.
– Prosiłam, żebyś przestał.
– W porządku – westchnął pokonany. – Co cię sprowadza tak wcześnie do domu?
– Przyjechałam, aby ci powiedzieć, że już nie będę się tobą opiekować. Jak widzę, nie zostawiam cię jednak w potrzebie, bo czujesz się chyba o wiele lepiej.
– Gniewasz się, prawda? – spytał, czując, że w taki właśnie sposób dziewczyna zamierza go ukarać.
– Nie jestem mściwa. Na południowym pastwisku leży trzydzieści sztuk zdechłego bydła. Wodopój najwyraźniej zatruto. Nie mam czasu na zemstę.
– Mówisz poważnie?
– Oczywiście. Przyjechałam, aby ci powiedzieć, że przez parę dni mnie nie będzie. Zatrutą studnię trzeba ogrodzić, a stado spędzić i przyprowadzić bliżej domu. Trzeba będzie teraz pilnować bydła dzień i noc. Inni nie wrócili jeszcze z podróży, więc potrzebuję dosłownie każdej pary rąk, z moimi własnymi włącznie.
– Kiedy przyjechałaś, nie wydawałaś się zdenerwowana, prawda?
– Dzięki tobie zdołałam się oderwać od tych kłopotów, ale fakt pozostaje faktem: co się stało, to się nie odstanie, więc szkoda łez. Teraz muszę zrobić wszystko, aby nie utracić reszty stada.
– Bardzo mi przykro.
– To nie twój kłopot – odparła szybko. – Chyba widzimy się po raz ostatni.
– Dlaczego? – spytał szybko.
– Bo nie zamierzam wracać na ranczo nawet po to, by zmienić ubranie, a ty nie masz powodu dłużej zostawać.
– Mogłabyś skorzystać z mojej pomocy.
– Nie proszę o nią. Rachel też na pewno by sobie tego nie życzyła.
– Czyje to właściwie ranczo? – spytał ze złością.
– Ach, więc teraz wszystko zależy ode mnie? Kiedy jednak chciałam, żebyś zniknął, podejmowanie decyzji należało do niej?
– Tym razem skończyły się groźby, a zaczęły prawdziwe kłopoty. Sądzisz, że to sprawka Bowdre'a? Nie "wydawał się uradowany moją wygraną.
– Na pewno się nie cieszył, ale nie potrafię udowodnić mu winy. Trucie bydła to zemsta w czystej postaci. Nie sądziłam, by nawet ktoś taki jak on był w stanie niszczyć coś, czego nie potrafi, zdobyć.
– Mylisz się. On na pewno jest do tego zdolny. I skoro to naprawdę Bowdre, problemy dopiero się zaczynają. Będziesz potrzebowała pomocy.
– Skoro tak, przydałby mi się raczej rewolwerowiec, a nie hazardzista.
W głosie Jessie nie było pogardy, więc Chase nie poczuł się dotknięty.
– Nie noszę rewolweru wyłącznie dla ozdób}'. Potrafię się nim posługiwać.
– Zabiłeś już kogoś? -A ty?
Jessie nie chciała, by Chase został na ranczu, szczególnie w sytuacji, kiedy postanowiła, że więcej go nie zobaczy. Te codzienne spotkania wiele ją kosztowały. Nie rozumiała, dlaczego Summers wywołuje w niej takie uczucia; przez ostatni tydzień zachowywał się zresztą wręcz uroczo, co jeszcze pogarszało sprawę.
– Ty nie potrafisz pomóc nikomu, Chase. Poza tym to nie twoja walka.
– Słuchaj – rzekł niecierpliwie. – Dopóki nie wróci reszta mężczyzn, naprawdę powinnaś skorzystać z mojej oferty, i doskonale o tym wiesz. Za kilka dni wszystko wróci do normy, a tymczasem przydam ci się na pewno do pilnowania stada.
– Dlaczego chcesz mi pomóc?
– Przez to, że wygrałem ten weksel, narobiłem ci kłopotów. W związku z tym nie pozostaje mi nic innego jak tylko…
– Bowdre'owi nie zależy na pieniądzach, tylko na ranczu. Sam zresztą zdajesz sobie z tego sprawę. Gdybym mu zapłaciła i tak by się mścił. – Westchnęła. – A zresztą niech tam, rób, co chcesz. Ale nie miej do mnie pretensji, jeśli ci się zdrowie pogorszy.
Wyszła z pokoju, a Chase uśmiechnął się do siebie. Po raz pierwszy od długiego czasu poczuł się szczęśliwy.
Rozdział 31
Obudził go szczęk przestawianych garnków – ktoś parzył kawę i szykował śniadanie. Popatrzył ze złością na czarne niebo. Trzy poranki wcześniej, gdy obudzono go w podobny sposób po raz pierwszy, wściekł się i wyraził głośno niezadowolenie. Odpowiedział mu śmiech i żarty. Inni najwyraźniej zawsze rozpoczynali pracę przed wschodem słońca. On nie. Nazywali go żółtodziobem. Wcale się nie mylili.
Sam się jednak w to wplątał, sam tego chciał, zatem narzekania pozbawione były sensu. Pragnął myśleć, że ruszając kobiecie na ratunek, postąpił po prostu jak dżentelmen, lecz ta koncepcja zdecydowanie mijała się z prawdą.
W ciągu ostatnich trzech dni, odkąd pojechał z Jessie na pastwisko, widywał ją o wiele rzadziej, aniżeli się spodziewał. Powierzono mu łatwe zadanie pilnowania wodopoju oraz baczenie, by stado nie oddaliło się zanadto od obozowiska. Z Jessie spotkał się raz, może dwa, wówczas gdy dziewczyna sprowadzała, ze wzgórza zabłąkane sztuki. Wieczorami bywała tak zmęczona, że zamieniali zaledwie parę słów, a później Jessie kładła się bliżej ognia, obok innych. Nigdy nie zostawał z nią sam na sam. Rankami nie widywał jej nikt – nawet kucharz, który zwykle wstawał pierwszy.
Chase usiadł na ziemi, trzęsąc się z zimna w porannym chłodzie. Pomyślał, że temperatura spadła do zera, może nawet poniżej – koc pokrywała cienka warstwa szronu. A zaczął się dopiero pierwszy tydzień listopada.
Po co zakładać ranczo w tak zimnym klimacie? Thomas Blair jednak się na to odważył i bydło przetrwało, a ludzie przywykli do pracy na mrozie.
Pomyślał, że filiżanka kawy na pewno by mu pomogła się pozbierać, a jednocześnie zadrżał na myśl o tym, że musi po nią pójść. Zerknął na legowisko Jessie, ale dziewczyny już tam nie było; pozostał po niej jedynie nieoszroniony prostokąt koca. Wyjechała, tak jak każdego ranka. Dlaczego? Gdy mężczyźni kończyli śniadanie, słońce pojawiło się już na niebie, lecz Jessie wyruszyła w drogę, gdy jeszcze panował mrok. Pytał ją, gdzie znika o tak wczesnej porze, lecz ona wzruszała jedynie ramionami.
Potrząsnął głową na myśl o wydarzeniach sprzed dwóch dni. Jessie przyjęła nowy dopust losu zapewne znacznie spokojniej, aniżeli uczyniłaby to większość znanych Chase'owi ludzi, choć w pierwszej chwili wybuchnęła straszliwym gniewem. Nie mógł się jednak dziwić. Ostatnie, co spodziewała się usłyszeć od Mitcha Fabera, który dotarł właśnie do obozowiska, to informację, że ukradziono całe stado bydła i to w przeddzień umówionego terminu dostawy.
Napadnięto ich w nocy. Parobek pełniący wartę zniknął bez śladu.
– Załatwili nas na amen – stwierdził Mitch. – Nawet nie wiedziałem, co mnie uderzyło. Nie zamierzali nas jednak zabić. Zabrali tylko stado.