Mocka zeźliły te nieme wyrzuty ojca, położył ciężką rękę na fotografii i wsunął ją z powrotem do szuflady. Był zły na nieżyjącego już rodzica z prostej przyczyny – wiedział, że nigdy się nie uwolni od jego połajanek, surowych spojrzeń i mocnych sękatych palców, zaciśniętych na swoich ramionach. Co gorsza – wiedział, że ojciec ma rację. Nie chodziło tu oczywiście o mocno idealizowaną przez niego społeczną rolę profesora gimnazjalnego. Mock po trzynastu latach pracy w policji nie zamieniłby na pewno swojego zajęcia na żadne inne. Jedyne, co chciał zmienić, to atmosfera, która go otaczała w miejscu pracy. Jego podwładni, koledzy i przełożeni – niemal wszyscy poza Smolorzem i Buhrackiem – od portiera do prezydenta policji darzyli go tylko dwoma uczuciami. Pogardą i strachem. Pogarda dla alkoholika i „burdelanta”, jak nazywano funkcjonariuszy obyczajówki, i strach przed jego gwałtownością i nieobliczalnością. Te uczucia łatwo mogłyby być zamienione na szacunek i przyjaźń. Taka zmiana nastąpi, w to Mock mocno wierzył, w dniu, w którym zostanie przeniesiony do policji kryminalnej. Tego dnia nie upije się z radości, lecz ubierze się w swój od dawna nienoszony wizytowy surdut i pojedzie na Cmentarz Miejski. To się stanie tego dnia. Jednak jeszcze nie nadszedł. Mocno się oddalił wczoraj, kiedy Mock pozwolił, aby wściekłość zawładnęła jego skacowanym umysłem.
Mock niełatwo się poddawał. Musiał udowodnić Mühlhausowi, jaką stratą jest niedopuszczenie Mocka do pracy w wydziale kryminalnym. Dlatego teraz – mimo niedzieli – siedział w swoim pokoju, wyjmował z akt prostytutek zdjęcia odcisków palców i mozolnie porównywał je z liniami papilarnymi zamordowanych kobiet, sfotografowanymi wczoraj przez Ehlersa. Była to czynność bardzo żmudna, by nie rzec – beznadziejna. Mock wlepiał bowiem wzrok w zakola i faliste układy liniowe i miał w głowie wir i zamęt. Wszystkie linie były do siebie podobne i wcale nie był pewien, czy słusznie uczynił, odrzuciwszy przed kilkoma minutami jakieś odciski, czy nie powinien im się jeszcze raz przyjrzeć. Na ogół brało górę to drugie i Mock znów sięgał do odłożonych już akt, wyjmował zdjęcia, podstawiał je pod światło lampy, potrząsał głową i znów odkładał na stos kartonowych teczek, piętrzący się na dwóch zestawionych krzesłach.
Po trzech godzinach poddał się i napisał odręcznie raport, w którym sucho stwierdził, iż nie zidentyfikowano odcisków palców. Potem złożył zamaszysty podpis i zaniósł raport na biurko Ilssheimera. Następnie wyjął kolejny arkusz papieru, a potem ponownie przejrzał wszystkie akta.
Wynotował z nich dwadzieścia trzy nazwiska alfonsów. Przyjrzał się im dokładnie i cztery nazwiska wykreślił. Wiedział, że ci czterej zginęli podczas wojny, jeden z nich służył nawet w tym samym oddziale, co on. Następnie jednym pociągnięciem ołówka przedzielił listę nazwisk. Policzył je. Nad kreską, gdzie było ich siedem, napisał „Smolorz”, pod kreską – przy dwunastu – „Blümmel”. Złamał mu się grafit ołówka. Naostrzył go szybko temperówką z korbką, przymocowaną do biurka niczym imadło. Wszystkie nazwiska ujął w nawias klamrowy i napisał: „Przesłuchać najpóźniej do środy”. Wrzucił listę do szuflady, gdzie przykryła ona oblicze Willibalda Mocka. Potem się zamyślił. Wiedział, że nie ma prawa wydawać tego polecenia swoim podwładnym, ponieważ przesłuchiwanie świadków należy do kompetencji policji kryminalnej. Wiedział, że w razie ujawnienia jego samowoli nigdy nie nastąpi dzień, o którym marzył. Tego wszystkiego był świadom. Zdawał sobie również sprawę, że jeśli nie uczyni nic, jego sny wypełnią się zakrwawionymi dziąsłami i ułamanymi zębami. A jak mówią wszystkie senniki, takie sny nie wróżą niczego dobrego.
Mock zapalił papierosa i otarł pot z czoła. Zdjął zarękawki i zauważył, że nie wszystko zgarnął do szuflady biurka. Na środku leżała kartka – tabele wypełnione jakimiś liczbami. Nie zauważył jej wcześniej, a musiała tu być od piątku, o czym informowała data napisana atramentem u góry. Nawet gdyby nie rozpoznał pisma Domagalli, wiedziałby, że kartka pochodzi od niego. Świadczył o tym nadruk „Klub Karciany «Trefl», Breslau, Hummerei 26”, którego Domagalla był wiceprzewodniczącym. Wśród tabel, które miały być uzupełniane podczas rozgrywek, widać było drobne, wyraźne pismo współpracownika Mocka. „Sobota, godz. 10 rano, Hans Priessl dzwonił do pana. Błaga, aby pan go odwiedził w więzieniu. Błaga”.
Mock zdusił papierosa w popielniczce. Zapiął koszulę pod szyją i zaciągnął krawat. Tak, odwiedzi Priessla, swojego dawnego informatora. Nie dlatego, że błaga. Po prostu, czemu nie? Rano planował, że po dobrowolnej pracy pójdzie na południowy niedzielny spacer. Odrzucił tę myśl. W parku będzie zmuszony wysłuchiwać wrzasków dzieci, oglądać szczęśliwe rodziny, słuchać muzyki tanecznej i podziwiać wirujące pary. Postanowił zatem ochłodzić się lodami w ogrodzie Schaffgotschów, ale natychmiast wyobraził sobie rozpalony blat stolika i osy krążące nad głową. Pójdę na jakiś cmentarz, pomyślał wtedy, tam nie będzie ani upału, ani wrzeszczących dzieci. Pójdę do więzienia odwiedzić Priessla, pomyślał teraz, co za różnica… Wszystko jedno – do więzienia czy na cmentarz. I tu, i tu ludzkie cienie.
Breslau, niedziela 1 lipca 1923 roku,
południe
Przed wejściem do więzienia od strony Freiburger Strasse ustawiła się długa, kilkunastoosobowa kolejka. Kiedy Mock ją ujrzał, przypomniał sobie, że na niedzielne południe przypada pora odwiedzin. Minął stojących i zastukał w okratowane, przysłonięte od wewnątrz okienko wartowni. Odpowiedziała mu cisza.
– Kolejka jest obowiązkowa, panie cacany – powiedziała ostrym głosem kobieta o wyglądzie przekupki, która dźwigała na ramieniu wiklinowy koszyk, pachnący z daleka mocno naczosnkowaną kiełbasą.
– Nie dla wszystkich, moja dobra kobieto – odrzekł Mock protekcjonalnym tonem i zastukał po raz drugi. Po raz drugi bezskutecznie.
– Nie otworzą, nie otworzą – warknęła kobieta. – Każdy musi stać. Czy to żebrak, czy wielki pan…
– Patrzcie go, jaki prędki – zachichotała młoda, tęga dziewczyna do swojej koleżanki. – Ciekawa jestem, czy zawsze taki prędki…
– Ja tam nie jestem wcale prędki – odezwał się młody ulicznik z papierosem w kąciku ust i w kapeluszu panama. – Ja się nigdy nie śpieszę. Chcesz się, panna, przekonać?
– Prędki to on jest do golonki i piwa – krzyknęła chuda jejmość w staromodnej długiej sukience i w kapeluszu na głowie. – Zobacz pani, jakie ma brzucho.
– A ten to co tutaj? – Do Mocka zbliżył się wielki, siwy chłop w kamizelce z kolorowymi wełnianymi troczkami. – Na koniec stać!
Mock poczuł dokuczliwe swędzenie za uchem. W jednej sekundzie ujrzał siebie z różowymi palcami, leżącego w lesie pod Lissa, oraz dwie kobiety z wyłamanymi zębami. Zwykle, aby się uspokoić, powtarzał w pamięci greckie lub łacińskie wyimki, których się niegdyś wyuczył na pamięć. Tak chciał zrobić i teraz. Jego wybór padł na początek Cycerońskiej mowy w obronie poety Archiasza. Niestety, wciąż umykał mu jeden wyraz. Nie pamiętał, czy mowa zaczyna się od siquid czy też od quodsi. To go zirytowało podwójnie. Otarł pot z czoła, strząsnął dłoń i wrzasnął na chłopa:
– Policja kryminalna!
Wbrew jego oczekiwaniom efekt wcale nie był piorunujący. Siwy chłop wprawdzie cofnął się na swoje miejsce, ale wciąż łypał na Mocka złym okiem, przekupka przeklinała go półgłosem, a dwie młode kobiety nie przestawały chichotać, podszczypywane przez ulicznika. Mock stał zatem wśród krewnych i przyjaciół więźniów na zalanym słońcem chodniku i widział wrogie spojrzenia i słyszał złorzeczące szepty. W ustach poczuł gorzki smak upokorzenia. Podbiegł do żelaznej bramy z okienkiem i zaczął walić w nie pięścią raz za razem. Kiedy to nie poskutkowało, wymierzył drzwiom solidnego kopniaka. Spojrzał na swój nowy trzewik z jasnej lakierowanej skóry. Była na nim niewielka rysa. Kolejka wybuchła śmiechem.