– Patrz, pani, jaki elegant – śmiała się cicho chuda jejmość. – Bucik sobie zarysował.
– A kalesony to ma chyba zawiązywane na aksamitne wstążeczki – chichotała tęga dziewczyna.
– Ja tam nie noszę. – Frant w panamie podkręcił wąsa. – Pokazać?
– E tam – ziewnęła koleżanka. – Co tam masz pan niby do pokazania?
– To z nerwów tak się spocił – mówiła cicho przekupka nie wiadomo do kogo. – Mój nieboszczyk jak się zeźlił, od razu się pocił…
Wtedy Mock postanowił odejść w niesławie. Jutro zidentyfikuje strażnika, który zignorował jego dobijanie się do drzwi, a potem srogo się na nim zemści. W swoim rozwścieczeniu nie zdawał sobie sprawy, że jako skromny nadwachmistrz ma ograniczone możliwości mszczenia się na kimkolwiek ze służby więziennej, a jedyne, co może zrobić, to złożyć oficjalną skargę, której rozpatrzenie potrwa pół roku, a umorzenie kolejne pół. Kiedy zabierał się do odejścia, rozległ się zgrzyt, a w okienku pojawiło się oko strażnika. Mock z całej siły przycisnął do brudnej grubej szybki swoją legitymację. Drzwi otworzyły się i stanął w nich piegowaty strażnik.
– Co tu za burdel! – ryknął Mock. – Ile mam jeszcze czekać, no ile?!
– No, no. – Strażnik spojrzał na Mocka mało przyjaźnie. – Nie można wyjść za potrzebą? Bez wrzasków mi tutaj! Od policji kryminalnej wymaga się więcej grzeczności… W końcu jesteśmy kolegami!
– Kolegą to ty możesz być – Mock omal nie pękł ze wściekłości – dla mojego psa! Jaką masz rangę?! Ja jestem nadwachmistrz, rozumiesz?! Od radcy Heinricha Mühlhausa! Wiesz w ogóle, kto to jest?
– Nie bądź taki ważniak! Wpuszczę cię, jak będę chciał – mruknął strażnik, lecz chyba jednak był niższy rangą, bo bez słowa przepuścił Mocka w drzwiach.
– Jak mój nieboszczyk się rozindyczył – powiedziała przekupka – to się robił taki czerwony jak ten gliniarz…
– Spuchł taki owaki jak mój indor. – Siwy chłop zapalił papierosa ukręconego z machorki.
– Ja też puchnę. – Frant w panamie nachylił się do ucha tęgiej dziewczyny. – Ale tylko w jednym miejscu… Chodź panna za róg, to pokażę…
Breslau, niedziela 1 lipca 1923 roku,
wpół do pierwszej po południu
Hans Priessl był niewysokim, drobnym dwudziestoparolatkiem, wyglądającym jeszcze młodziej. W roku 1918, kiedy jego rodzice zmarli na hiszpankę w rodzinnym Goldbergu, Hans musiał zatroszczyć się o siebie. W podartym paletku pojechał na gapę pociągiem do śląskiej stolicy i tam bez większych przeszkód zaczął uprawiać zawód, do którego był predestynowany z racji swej niepozornej postury i nadzwyczajnej zwinności – został kieszonkowcem. Szybko awansował, a jego udane, zuchwałe i finezyjne kradzieże przysporzyły mu wielkiej sławy w półświatku Breslau. Podarte paletko stało się jego strojem roboczym. Natomiast w swym mieszkaniu na bandyckim podwórku przy Altbüsserstrasse, w ciepłej suterenie, którą zajmował z kolegą po fachu, przybywało szytych na miarę płaszczy i garniturów. Hans Priessl odziewał się nadzwyczaj elegancko, wierząc, że szata zdobi człowieka i prędzej czy później jakaś dziewczyna przymknie oczy na jego niewysoki wzrost i zwiąże się z nim na stałe. Od momentu przyjazdu do Breslau marzeniem Priessla było bowiem założyć rodzinę i mieć dużo dzieci, na tyle dużo, aby znieść to, że któreś z nich zostało zabrane – nie daj Boże! – przez jakąś nową hiszpankę. Realizacja tego marzenia stała się bliższa, kiedy chłopak zamiast paletka włożył smoking – strój roboczy odpowiedni do nowego miejsca pracy. Było nim kasyno hotelu „Vier Jahreszeiten”. Priessl już dawno zauważył, że ma szczęście w hazardzie, i postanowił dać temu szczęściu pole do popisu. Z wieczoru na wieczór stawał się coraz bogatszy, a damy zaczęły mu okazywać czułe zainteresowanie. Niestety, okazał mu je również nadwachmistrz Eberhard Mock, który wcale nie był czuły. Co gorsza, pewnego feralnego dnia policjant wkroczył do kasyna w towarzystwie swojego przyjaciela, doktora Rühtgarda. Ten natychmiast rozpoznał małego kieszonkowca, który go kiedyś okradł na dworcu. Były doliniarz, a teraz zdolny hazardzista nie zdążył się nawet zastanowić, dlaczego – na widok dwóch przypatrujących mu się uważnie mężczyzn – ogarnął go nieokreślony niepokój, kiedy znalazł się w żelaznym uścisku jednego z nich. Najpierw zainkasował kilka razy po pysku, a następnie otrzymał propozycję nie do odrzucenia. Mock obiecał mu pełną ochronę w zamian za wiadomości o nowych dziewczętach, które pojawiały się w kasynie i oferowały swe wdzięki jego bywalcom, a były na tyle głupie, że nie chciały dać się zarejestrować w aktach decernatu IV
W ten sposób Priessl został informatorem Mocka i byłby nim szczęśliwie dalej, gdyby się nie zakochał w jednej z tych dziewcząt. Uczyniwszy dziewczynę brzemienną, poślubił ją w kościele Świętego Antoniego w podmiejskim Carlowitz, aby dać ceremonii wspaniałą oprawę. Po uroczystości przyjmował życzenia od zaproszonych gości, między innymi od nadwachmistrza Eberharda Mocka. Ten do swoich życzeń dołączył radę, aby nowożeniec nigdy nie zaangażował się w coś, co go oderwie od rodziny. Niestety, Priessl nie posłuchał. Pewnego dnia, zmęczony już wyrzutami żony, która wciąż była niezadowolona z jego dochodów w kasynie, loteriach i punktach bukmacherskich, przyjął propozycję ograbienia wrocławskiego króla likierów i wódek Schirdewana, który mieszkał przy Klosterstrasse, w pałacyku połączonym z fabryką. Zlecenie było bardzo proste. Dzięki swej nikłej posturze miał dostać się do budynku przez korytarzyk łączący skład likierów z pałacykiem, a następnie wejść do buduaru pani domu, gdzie na toaletce stała szkatułka z klejnotami. W domu miało nie być nikogo, gdyż obydwoje państwo, ich dzieci oraz służba tego właśnie dnia mieli wyjechać do domu letniskowego w Trebnitz.
Niestety, Priessl bardzo długo szukał klejnotów w buduarze. Na domiar złego, a może dobrego, nieszczęsny złodziej nie wiedział, że twórca sławnej znakomitej śląskiej żytniówki otrzymał dzień wcześniej anonim, w którym jakiś „życzliwy” uprzejmie informował, iż pani Schirdewan w połowie drogi do Trebnitz źle się poczuje i zapragnie powrócić do domu, aby tam spotkać się ze swoim kochankiem. I rzeczywiście, anonim się nie mylił. Nagle, na wysokości Lilienthal, pani fabrykantowa dostała rozstroju nerwowego, skutkiem czego musiała koniecznie zawrócić. Ku zdziwieniu pana rozhisteryzowana małżonka nie miała nic przeciwko jego towarzystwu w drodze powrotnej. Po przybyciu do fabryki służba szczelnie otoczyła dom, a pan Adolf Schirdewan wraz z dwoma tęgimi, młodymi kuzynami wpadł do buduaru żony i zastał w nim małego, umorusanego sadzą młodzieńca. Niewiele się namyślając, wydał swoim rosłym kuzynom polecenie, by ci wzięli go pod obcasy. Priessl szybko uznał, że odgrywanie roli kochanka może go uratować od kontaktu z policją. Niestety, pech go prześladował. Stracił bowiem przytomność i nie zdołał zapobiec przeszukaniu kieszeni. W ten sposób odkryto ukradzione klejnoty. Pan Schirdewan przeprosił żonę za niegodne podejrzenia, Priessl znalazł się w furgonie aresztanckim, a zleceniodawca, właściciel urządzeń rozrywkowych – w tym kasyna – w hotelu „Vier Jahreszeiten”, który był jednocześnie autorem anonimu i prywatnie bratem pani Schirdewan, zacierał ręce, bo pozbył się człowieka, który swoim szczęściem w grze pozbawiał go należytych zysków.
Więzienne życie źle się odbiło na fizjonomii Priessla. Na wychudzonej, bladej twarzy pojawiły się różowe szorstkie plamy, pod oczami rozlały się zasinienia. Tłuste włosy były w nieładzie i sterczały na wszystkie strony. Od aresztanta bił wyraźny odór niemytego ciała. Z kajdanek wystawały dłonie o brudnych, ogryzionych paznokciach.
– Co słychać, Hans? – rzekł Mock, podając mu rękę.
– Wszystko w porządku – odparł Priessl – dziękuję, że pan przyszedł, panie nadwachmistrzu. To bardzo dla mnie ważne.
– Możecie odejść i zostawić nas samych? – zapytał Mock strażnika, który stał pod oknem przesłoniętym podwójną drucianą siatką i popatrywał na niego mało przyjaźnie.
Był to ten sam funkcjonariusz, z którym przed chwilą miał scysję. Nie był najwyraźniej zachwycony ani zachowaniem policjanta, ani tym, że musiał się wraz z nim fatygować do pokoju widzeń zamiast rewidować odwiedzających, a najwięcej uwagi poświęcał zwykle przedstawicielkom płci pięknej. Te obowiązki skwapliwie przejął jego kolega, on sam zaś musiał zrezygnować z obmacywania kobitek i stać teraz jak kołek w pokoju widzeń i znosić smród bijący od aresztanta. Do tego zobowiązywały go przepisy. Każdy prawnik czy policjant miał prawo widzieć się z aresztowanym nie w ogólnej sali widzeń, lecz w osobnym pokoju, do którego musiał być doprowadzony przez strażnika.