Выбрать главу

Tak czy inaczej Ilssheimer musiał czekać na powrót podwładnego, bo jego relacja była warunkiem sine qua non napisania raportu. Radca kryminalny nie wiedział, kiedy Mock wróci do prezydium, miał jednak całkowitą pewność, że stanie się to dnia dzisiejszego. Nadwachmistrz nie znosił niespodzianek pogody i – chociaż niebo było bezchmurne, a nad Breslau zawisał upał – nigdy nie wychodził i nie wracał do domu bez swojego potężnego parasola. Ten zaś teraz sterczał w metalowym stojaku i był widoczną gwarancją powrotu właściciela. Ilssheimer postanowił skrócić sobie czas i zatelefonował do dyżurki. Poprosił woźnego Bendera o zamówienie w ratuszowej jadłodajni „Pieczona Kiełbaska spod Dzwonka” dwóch bułek z wątrobianką i jednego małego ciemnego haasego, po czym zatopił się w lekturze katalogu firmy „Hirszbein i Spółka”. Następnie jego głowa zawisła nad drzeworytami przedstawiającymi japońskie spinki, puzderka, grzebienie z laki i wachlarze, a oczy zamknął głuchy sen.

Obudziły go dwa dźwięki. Pukanie do drzwi, a następnie podniesione głosy na dziedzińcu prezydium. Wydawało mu się, że był wśród nich głos Mocka. Najpierw jednak wpuścił chłopaka z jadłodajni. Odprawiwszy go z banknotem tysiącmarkowym, podszedł do okna i przetarł oczy ze zdumienia. Słuch go nie mylił. Ten, na którego radca czekał prawie od godziny, stał na rozkraczonych nogach koło otwartego furgonu aresztanckiego i wydawał rozkazy ludziom znajdującym się wewnątrz pojazdu. Ponadto co chwila zadzierał głowę i patrzył w okna mieszkania prezydenta policji. Obok stali Smolorz, Domagalla i praktykant Blümmel. Ze środka wyskoczyło pięciu mężczyzn, których teczki, znane doskonale biurokracie Ilssheimerowi, znajdowały się w archiwum jego wydziału.

Na dziedziniec wkroczył z pękiem kluczy strażnik prezydialnego aresztu Achim Buhrack. Rozejrzał się dookoła, po czym uczynił zapraszający ruch ręką. W bramę prowadzącą do aresztu wtoczyli się zakuci ludzie oraz funkcjonariusze z wydziału Ilssheimera. Mock spojrzał tym razem w okno gabinetu swojego szefa.

– Do mnie, Mock! – krzyknął Ilssheimer, otworzywszy okno. – Wytłumaczyć mi się natychmiast ze swoich rozbojów w więzieniu! Przyszła oficjalna skarga!

Mock uśmiechnął się i w milczeniu wykonał dłonią dwa ruchy. Pierwszy – jakby wyciągał z kamizelki zegarek. Drugi – jakby pisał coś palcem na wierzchu dłoni. Potem zniknął w bramie. Ta pantomima oznaczała: „Nie mam czasu, wszystko ci napiszę”. Ilssheimer usiadł ciężko za biurkiem. Uśmiech Mocka mówił coś jeszcze innego. Przypominał mu o pewnej niepisanej zasadzie ich kilkuletniej współpracy. Niegdyś Mock sformułował ją następująco: „Ty się nie wtrącasz w moje sprawy, a ja milczę o twoich różnych sprawkach, wiesz, o czym mówię”. Ilssheimer – nolens volens – musiał czekać na pisemne wyjaśnienie Mocka. Wiedział, że pojawi się ono dzisiaj na jego biurku i że pismo będzie obrzydliwie lakoniczne. Jest parasol, będzie i sam Mock. Na razie szef decernatu IV mógł się poświęcić konsumpcji bułek z wątrobianką.

Breslau, środa 4 lipca 1923 roku,

piąta po południu

Moritz Mannhaupt rozejrzał się i po raz kolejny zobaczył ponure mordy swoich kompanów. Nie mógł jednak odwrócić głowy i spojrzeć na tych, którzy stali za nim. Wykonanie jakiegokolwiek ruchu jakimkolwiek organem ciała – oprócz palców u rąk i nóg – było w tych okolicznościach niemożliwe. On i siedemnastu innych alfonsów stało w ciasnej celi aresztu policyjnego przy Schuhbrücke 49, w której swobodnie mieściło się najwyżej czterech mężczyzn. Stojąca duchota w piwiarni „Pod Dzwonem”, z której Mannhaupt wyfrunął godzinę temu, była jak świeża morska bryza w porównaniu z nieruchomym powietrzem w celi. Różnica polegała na tym, że okna w celi nie otworzyłby nawet słynny saksoński siłacz Hermann Görner. Zostało ono przyśrubowane do żelaznej framugi wiele lat temu, a wilgoć unieruchomiła zakrętki grubą warstwą rdzy. Pot spływał po ciałach zamkniętych sutenerów, ból pulsował w ich piętach i kolanach, a niektórzy czuli zbliżanie się zimnego, lepkiego omdlenia. Jeden z ludzi stojących pod oknem zaczął wymiotować. W powietrzu, a właściwie w tym, co z niego zostało, rozszedł się przeraźliwy kwaśny smród.

– Otworzyć! Otworzyć! – wrzasnął Mannhaupt.

Inni zaczęli mu wtórować. Ciasna cela pękała od wrzasku. Alfonsi stojący blisko drzwi zaczęli w nie walić. Po chwili zgrzytnęło i wszystkim się zdawało, że do dusznego wnętrza celi wtargnęły najwspanialsze zapachy z ich marzeń. Jednemu zdawało się, że poczuł cudowną woń ciasta z kruszonką, do innego dotarł zapach lasu i grzybów, jeszcze innemu wydawało się, że znalazł się w pełnym słońcu na nadodrzańskiej plaży i dochodzi go wilgotny zapach wody. A to tylko otworzyły się drzwi, w których stanął krępy mężczyzna średniego wzrostu. Jego kwadratowa sylwetka, gęste, ciemne włosy, mocno zaciśnięta szczęka i nieskazitelne jasne ubranie były bardzo dobrze znane wszystkim alfonsom. Pamiętali również, że spotkania z tym człowiekiem nie należały do przyjemnych, a sińce i opuchlizny były często bolesnymi ich pamiątkami. Wiedzieli też, iż potrafi on być delikatny i wyrozumiały dla prostytutek w tym samym stopniu jak brutalny i okrutny wobec ich opiekunów. Widok nadwachmistrza, bo taki stopień miał ten policjant, nie zapowiadał niczego dobrego. Zapadła taka cisza, że prawie słychać było kapanie potu z czół udręczonych więźniów. Zniknęły gdzieś cudowne zapachy dzieciństwa, wrócił smród potu i wymiocin.

– Posłuchajcie mnie uważnie, skurwysyny – powiedział policjant nikotynowym basem – bo jest za duży upał, by dwa razy cokolwiek powtarzać. Mam tutaj zdjęcia dwóch zamordowanych prostytutek. Macie je zidentyfikować. – Zapalił papierosa i dmuchnął dymem w głąb celi. – Jestem pewien, że nikt z was ich nie rozpozna. Umywacie ręce, wiem. Trudno, mówicie sobie, zdechł jeszcze jeden mój wół roboczy. Zmuszę innego wołu do pracy. Tak sobie myślicie. Może moją dziwkę zabił jakiś ostry urka. Po co mu się narażać? Jakaś kurwa śmiała się z jego małego ptaszka, to ją zaciukał! Sama sobie winna! Tak myślicie, skurwysyny? Jesteście twardzi wtedy, kiedy trzeba przyłożyć dziewczynie pięścią w twarz, bo chciało jej się pić i kupiła sobie lemoniadę za jakieś grosze, zamiast wam je oddać. – Przeciągnął grzebieniem po falujących włosach, wypluł papierosa na beton, a potem uniósł ręce, w których dzierżył fotografie i czyste kartki. – Nie rozpoznacie tych dziewczyn. Wiem o tym. Nie chcecie się nikomu narażać. A ja wam rozdam kartki i ołówki. Jak na klasówce w szkole. Wy na tych kartkach wypiszecie nazwiska waszych dziewczyn. Wszystkich. Także nowych i jeszcze nierejestrowanych. Wszystkich. Nazwiska, a obok knajpy lub ulice, gdzie wabią klientów, albo nory, gdzie nocują. A ja wrócę tutaj za półtorej godziny i wezmę od was te listy. I wtedy was ulokuję na kilka dni po różnych celach, abyście nie zdechli od tego smrodu tutaj. W ciągu tych kilku dni zobaczę się ze wszystkimi dziewczynami z waszych list i porozmawiam z nimi. Wiecie, co im każę zrobić? Aby uzupełniły wasze listy. Jeśli któraś z nich dopisze jakieś nazwisko, to znaczy, że je zatailiście teraz przede mną. Ten, który coś zatai, wróci tutaj, do tej celi. Bez wyroku, bez procesu. Bez wody, w smrodzie tych rzygowin posiedzi miesiąc, może dwa, a ja go będę odwiedzał codziennie. A tymczasem jego interes na mieście przejmie ktoś inny. – Otarł pot z czoła i westchnął. – Muszę zobaczyć wasze dziewczyny. Wszystkie. Żywe i w dobrym zdrowiu, nie licząc syfilisu, szankra twardego i rzeżączki. Jeśli którejś nie zobaczę, to znaczy, że ona jest na tych zdjęciach… A jej alfons to zataił… Wtedy zniszczę tego alfonsa…