Breslau, poniedziałek 20 sierpnia 1923 roku,
godzina jedenasta przed południem
Fiakier Wilhelm Zeisberger siedział w budzie dorożki i wachlował się zdjętą z głowy czapką, nad której daszkiem widniał pozłacany herb Breslau o czterech polach. Zeisberger przyglądał się obciętej głowie Jana Chrzciciela na jednym z pól i zastanawiał się, o ile letnie upały w Breslau ustępują tej spiekocie, której przed wiekami patron miasta doświadczał na Pustyni Judzkiej, gdzie – jak głosi Biblia – modlił się i żywił miodem i szarańczą. Zeisberger długo nie wiedział, co to jest „szarańcza”, i to nie dawało mu spokoju, ilekroć zdjął czapkę i przyglądał się herbowi Breslau. Zdarzało się, że pytał o to klientów, zwłaszcza tych, którzy wyglądali na pastorów lub księży. Jak dotąd, nie uzyskał zadowalającego wyjaśnienia. Kiedyś pewien pijany profesor gimnazjalny wytłumaczył mu, że szarańcza jest to rodzaj robactwa. To nie zaspokoiło pasji poznawczej Zeisbergera, która budziła się zawsze wtedy, gdy ściągał z głowy przepoconą czapkę.
Nie sądził, aby jego nowy pasażer zbliżający się od zboru Lutra cokolwiek mu wyjaśnił. Nie wyglądał na człowieka uczonego, ci nigdy, nawet w najbardziej upalne lato, nie włożyliby spodni za kolana. Oprócz pump, jego nowy pasażer miał na sobie jasnobeżową marynarkę, białą koszulę, biały krawat. Na głowie sterczał mu jasnobeżowy kaszkiet z cienkiego materiału. Właściwy ubiór na letnią porę, pomyślał fiakier.
Pasażer wgramolił się pod budę. Zeisberger usiadł na koźle i spojrzał pytająco.
– Ogród Zoologiczny – mruknął pasażer, owiewając Zeisbergera miętowym oddechem.
Spojrzał na niego mało przychylnie. Wczorajszy czy dziś rano się zaprawił? – pomyślał fiakier i zaciął konia. Likier miętowy na taki upał? To może nawet niezłe, pod warunkiem, że dobrze schłodzony. Lepsze od miodu i szarańczy, uśmiechnął się pod wąsem. Dorożka ruszyła wolno przez Tiergartenstrasse. Kiedy mijali konsulat meksykański, pojawiły się pierwsze krople deszczu. Rozpryskiwały się na rozpalonym bruku i natychmiast parowały, wpadały pomiędzy kostki i natychmiast się ulatniały, odbijały się od wyprężonej budy dorożki i niknęły w powietrzu jak mgła. Przejechał przez Passbrücke i zatrzymał dorożkę. Zdjął czapkę i spojrzał ku niebu. Z radością wchłaniał ciepłą wodę. Jego koń zatrzymał się i – podobnie jak jego pan – rozkoszował się deszczem, który spadł na miasto po raz pierwszy od ponad dwóch tygodni.
Po chwili fiakier przypomniał sobie, że wiezie pasażera. Odwrócił się, aby go przeprosić za postój. W budzie nie było nikogo. Na siedzeniu leżał jedynie banknot tysiącmarkowy i „Schlesische Zeitung”, otwarta na stronie z ogłoszeniami. Jedno z nich było zakreślone.
– „Wszystkim, którzy złożyli nam kondolencje – powoli czytał zakreślony anons – po śmierci Emmy i Klary, serdecznie dziękujemy. Modlitwa za ich dusze odbędzie się dnia 22 sierpnia o godzinie drugiej po południu w Giersdorf pod Hirschbergiem na cmentarzu ewangelickim, kwatera 23”.
Zeisberger nie mógł się nadziwić, że jego pasażer wyskoczył w takim deszczu na ulicę. Pijanego nigdy nie zrozumiesz, pokiwał głową i sam wlazł pod budę, aby osłonić się nieco przed nawałnicą. Z nudów zaczął przeglądać gazetę. Nagle krzyknął triumfalnie. Już miał odpowiedź, której tak długo szukał. W krzyżówce dostrzegł wpisany kulfonami wyraz „szarańcza”. Spojrzał na hasło. „Latający owad z rzędu prostoskrzydłych” – brzmiało pytanie.
Giersdorf, środa 22 sierpnia 1923 roku,
wpół do trzeciej po południu
Mężczyzna zapalił papierosa i po raz setny odczytał daty śmierci i narodzin członków rodziny Haderów. Wszystkie te dane wykute były na granitowej płycie ogromnego grobu w kwaterze 23 na cmentarzu ewangelickim w Giersdorf. Oprócz grobu rodziny Haderów w kwaterze znajdowały się dwa tuziny innych grobów, które mężczyzna zdążył już dokładnie zlustrować. Od trzech kwadransów przebywał na tym cmentarzu i usiłował czymś się zająć. Stał pod starymi dębami, ledwie przepuszczającymi niewielką, lecz upartą mżawkę, palił papierosa za papierosem i uzyskiwał genealogiczną wiedzę na temat kilku rodzin z Giersdorf. Jak się okazało, w kwaterze 23 spoczywali przedstawiciele wszystkich grup społecznych. Wśród nich nie brakowało miejscowych pastorów, nauczycieli, sędziów okręgowych oraz robotników, rzemieślników, a nawet chłopów. Nie brakowało też młodzianków powalonych pewnie przez gruźlicę, dzieci zmarłych w niemowlęctwie oraz młodych matek, którym potomek przyniósł śmierć tego samego dnia, kiedy ujrzał świat.
Znudzony historią familijną, zdeptał papierosa i wsunął do ust miętowego dropsa, aby wytłumić woń tytoniu. Ukryty pod skrzydłem parasola, oparł jedną nogę na pniu starego dębu i manewrując sprytnie wolną ręką, wyjął z teczki cienką broszurę. Teczkę zamknął i położył na mokrej ławce przy grobie Haderów. Otworzył broszurkę w miejscu zaznaczonym widokówką z rysunkiem stawu w Südpark w Breslau. Po raz kolejny, chroniąc broszurkę przed rzadkimi kroplami, które wiatr strząsał z liści, odczytał passus, który prawie znał na pamięć – jak genealogię pochowanych tutaj rodzin.
– „Po dokonaniu zabójstwa - czytał – morderca zamieszcza w miejscowej prasie ogłoszenie kondolencyjne. W ogłoszeniu musi być jakieś zdanie łacińskie z błędem gramatycznym w jednym z wyrazów, np. zamiast poprawnego Non omnis moriar w ogłoszeniu powinno być Non ommis moriur. Błąd jest bardzo ważny, w przeciwnym razie nikt nie zwróci na ogłoszenie najmniejszej uwagi i kontakt nie zostanie nawiązany. Po kilku dniach pojawia się w tej samej gazecie odpowiedź na ogłoszenie. Jest tam podana data i miejsce spotkania. Nigdy nie dochodzi do niego za pierwszym razem. Kandydat raz na jakiś czas otrzymuje informacje w kolejnych ogłoszeniach, gdzie jest następna data i następne miejsce spotkania. Podkreślam, że wyznaczają oni miejsca wyłącznie na cmentarzach. Jeśli kandydat chce rzeczywiście przystąpić do tego zbrodniczego bractwa, musi być cierpliwy. Jak widać, przyjmowani są mordercy pozbawieni skrupułów, ludzie bestialsko bezwzględni i nieludzko cierpliwi. Któż by bowiem wytrzymał nieustanną huśtawkę nadziei i zwątpienia, kiedy na przykład czternaste spotkanie nie dochodzi do skutku? Kandydat nie wie, kiedy ich w końcu spotka. Wydaje mi się, że kandydat jest obserwowany w każdym miejscu, które zostanie mu wyznaczone, na każdym cmentarzu jest jakiś ukryty obserwator. Nie jestem jednak tego pewien. Alexander Geiger nie zdążył mi tego szczegółowo opowiedzieć, zanim popełnił samobójstwo lub… zanim go do tego zmuszono”.
Mężczyzna rozejrzał się dokoła. Nikogo nie było. Tak, pomyślał, to dopiero pierwsze spotkanie. Zamknął książkę, wsunął ją do teczki, otrzepał parasol z ostatnich kropel wody i ruszył żwirową alejką. Po wyjściu z cmentarza udał się w stronę świeżo postawionego przystanku tramwaju, który łączył Giersdorf z Hirschbergiem. W wagonie wyciągnął z teczki tę samą książkę, którą czytał na cmentarzu. Zanim zaczął ją studiować, uważnie przyglądał się stronie tytułowej. Anton Freiherr von Mayrhofer, Zbrodnicze bractwo mizantropów. Nakładem autora, Naumburg 1903. Zaczął czytać od początku. Nie musiał. Wszystkie rozdziały tej książki znał na pamięć.
Tramwaj przystanął. Po chwili motorniczy dał znać dzwonkiem, iż rusza. Jakiś mężczyzna podbiegł ku wyjściu. Wyskakując, rzucił na otwartą broszurę von Mayrhofera kulkę zgniecionego papieru. Mężczyzna ssący miętowego dropsa spojrzał z widoczną konsternacją na sylwetkę znikającą za rogiem, po czym rozprostował kartkę. Naklejono na nią rząd liter wyciętych z gazety. Tworzyły one zdanie:„Bądź jutro w południe na przystani gondoli w Breslau, przy Holteihöhe”.
Strehlen, środa 17 października 1923 roku,
kwadrans na piątą rano
Willego Stauba obudziło złe przeczucie. To zawsze potrafiło go wyrwać z najgłębszego nawet snu. Nie budziło go ani gruchanie gołębi na strychu, gdzie spał, ani swędzenie ran, zadawanych mu przez wszy i pluskwy, ani nawet szczekanie psów, które szarpały często jego łachmany w czasie wędrówek po dolnośląskich wsiach. Od dwóch miesięcy, czyli od czasu, kiedy Staub zamieszkał na strychu cmentarnego magazynu, wydawało mu się, że jego intuicja została uśpiona i przestała wysyłać ostrzegawcze sygnały. Zdawał sobie jednak sprawę, że oskarżanie swych niezawodnych dotąd przeczuć byłoby niesprawiedliwe. Niczego złego się nie spodziewał, nie było najmniejszego powodu do ostrzegawczych lęków. Żebrał, jak zwykle, pod kościołami i po wsiach, a kiedy nadchodził zmierzch, zbierał do tobołka wyżebrane jadło – suchy chleb, miskę mąki, czasami jajko – po czym oddalał się na cmentarz, gdzie miał wygodne pomieszkanie na strychu magazynu, w którym przechowywano łopaty grabarzy, nożyce do przycinania żywopłotów oraz różnego rodzaju szpargały. Staub wsuwał się między dwa snopki słomy, okrywał szmatami i zasypiał spokojnym snem. Spokojnym, ponieważ nie obawiał się, że ktoś odważy się przyjść na cmentarz w nocy i zrobi mu krzywdę. Z umarłymi żył w wielkiej zgodzie. Podobnie jak ze szczurami – swoimi współlokatorami na strychu. Z jednym z nich – Pyszczkiem – dzielił nawet łoże.