– Wstyd – uśmiechnął się Mock, usiadł na brzegu łóżka i otworzył papierośnicę – jaki wstyd! Człowiek z wyższym wykształceniem nie zna jednego z najważniejszych filozofów rzymskich… Doprawdy wstyd…
– Nie czytaliśmy go w gimnazjum, a zresztą nie mam zamiaru się usprawiedliwiać. – Goldmann odmówił przyjęcia papierosa i patrząc na Mocka z wyższością, wrzasnął: – No rozkuj mnie, chamie, ale już!
– Patrzcie no, nie zna Lukrecjusza. – Mock pokręcił głową z niedowierzaniem. – A gdyby znał, oszczędziłby mi sporo czasu, co nie, chłopaki?
Wirth i Zupitza, nazwani „chłopakami”, patrzyli na Mocka z otwartymi ustami, kiedy krążył w ciasnocie pokoju jak dzikie zwierzę – pomiędzy łóżkiem, krzesłami i oknem. Przybierał przy tym pozę profesorską, modulował głos i wznosił ku górze oczy i wskazujący palec.
– U Lukrecjusza, na samym początku jego poematu De rerum natura – Mock wpadł w stan bliski zachwytowi – jest scena miłosna pomiędzy Marsem a Wenerą. Poeta pisze, że bóg wojny odchyla swój tęgi, kształtny kark, a jego oddech zawisa u ust bogini. Piękne, nieprawdaż?
Wirth i Zupitza przytaknęli, choć nie bardzo rozumieli frazę „oddech zawisa u ust”. Niewysoki przemytnik skupił całą uwagę na małym browningu M 1910, z którego skuta kobieta usiłowała postrzelić Mocka, a jego niemy towarzysz – na ruchach, jakie wykonywała.
– Lukrecjusz nie opisuje dalej całej historii – ciągnął Mock, dotykając ręki kobiety i stwierdzając z zadowoleniem, że kończyna nie została złamana. – A dalej było tak. Tę historię znamy z Homera, a zatem będę używał greckich imion bóstw. Kiedy Ares i Afrodyta, wspomniani kochankowie, leżeli w uścisku, zjawił się nagle mąż Afrodyty Hefajstos i zarzucił na nich sieć, którą już wcześniej przygotował. Potem wezwał wszystkich bogów z Olimpu, aby unaocznić zdradę, jakiej dopuściła się jego żona. Posłuchajcie uważnie. Teraz cały mit uwspółcześnię…
Mock patrzył na nagą parę. Kobieta usiłowała zakryć twarz włosami. Były przetłuszczone i niestarannie pofarbowane. Spod czerni wychodziły siwe odrosty. Mężczyzna zaczął dygotać.
– Patrzcie – Mock znów zwrócił się do swoich kompanów – on się już boi. A czego się boi? Właśnie mitu. Bo mit jest wiecznie żywy. On jest Aresem, naga starsza dama – Afrodytą, a ja – Hefajstosem. Pojawia się jedynie pytanie: a komu ja, jako kulawy bóg kowal, pokażę złapanych w sieć kochanków? No komu, doktorze? Komu unaocznię pańską hańbę? Może pańskiej żonie? Jest tu w pobliżu…
Mock podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Bardzo wąska Antonienstrasse była obwieszona szyldami różnych instytucji i lokali. W końcu ulicy, na tle monumentalnego gmachu Biblioteki Miejskiej, rysował się ciemny kształt dorożki i jakiejś masywnej postaci. Mock wsadził do ust kciuk i palec wskazujący skręcony w pierścień i głośno gwizdnął – jak podwórkowy łobuz. Masywna postać uniosła rękę. Pojedynczy błysk latarki. Mock ciepło pomyślał o Kurcie Smolorzu i odwrócił się do doktora, a dygot i szczękanie zębami można było teraz usprawiedliwić zimnym, przegniłym od deszczu powietrzem, wpadającym do pokoju.
– Mój człowiek siedzi czterdzieści metrów stąd, w dorożce – uśmiechnął się Mock. – Nie jest sam. On bardzo lubi damskie towarzystwo. Jest z nim pańska żona. Wystarczy, że dam mu znak, a będziemy tutaj mieli odwiedziny.
Goldmann zaczął łkać. Szloch targnął nim jak atak epilepsji. Zwijał się na łóżku i rzucał. Już nie starał się ukryć swojego pomarszczonego membrum virile. Kobieta spojrzała na niego z pogardą, a potem zwróciła się do Mocka słodkim głosem:
– Lubię prawdziwych mężczyzn jak pan, a nie takie flaki jak ten – wskazała głową swojego kochanka. – Pańscy koledzy też wyglądają mi na chłopów na schwał. Może nam być bardzo przyjemnie. Wszystkim. Niech pan tylko nie kompromituje tego słabeusza. Jego żona to niezła jędza. Zadręczy nieboraka. A ja sporo widziałam w swoim życiu i naprawdę sporo umiem…
– Nie jest pani w moim typie, moja droga. – Mock spojrzał na ludzi mieszkających naprzeciwko, których strzał z pistoletu przywabił do okna. Zapomnieli na chwilę o szkolnych problemach. Nawet pies wspinał się łapami na parapet. – On jest w moim typie – wskazał głową na jej kochanka. – Tak, tak, doktorze, tylko pan sam może sobie pomóc…
– W jaki sposób? – zapytała kobieta.
– A on nie umie mówić? – Mock odpowiedział pytaniem na pytanie.
– On zrobi to, co ja mu każę – kobieta bezwstydnie wpatrywała się w Mocka.
– To prawda, doktorze Goldmann? – Policjant unikał jej spojrzenia, lepkiego jak zawartość kloaki.
– Błagam, niech mnie pan wypuści, żeby żona tego nie widziała – załkał radca sanitarny. – Wszystko zrobię dla pana…
– Widzicie – Mock zwrócił się do Wirtha i Zupitzy, którzy najwyraźniej mieli dość tego gadania i chętnie by przystąpili do użycia swoich metod. – On już jest mój, już jest miękki… Odwszawienie, mój drogi doktorze. To jest klucz do wyjścia z tej smutnej, kompromitującej sytuacji. Odwszawienie. Dwaj więźniowie nazwiskiem Schmidtke i Dziallas. Odkryje pan u nich wszy, które mogą przenosić tyfus. Wezwie ich pan do siebie. Usiądą u pana w gabinecie, skuci kajdankami, a pan na chwilę wyjdzie. Wtedy ja wejdę do gabinetu. Wyjdę po dwóch kwadransach. To wszystko, czego chcę od pana.
– I co będzie pan robił z nimi przez te dwa kwadranse?
– Porozmawiam, i to wszystko.
– Nie wierz mu! – zasyczała kobieta do kochanka. – Widzisz, że to jakiś bandyta… To mogą być jakieś gangsterskie porachunki… A ty stracisz stanowisko, a może nawet trafisz do więzienia…
– Nic z tego – zaszlochał mężczyzna – wszystko, tylko nie to!
– Lekcji imadła ciąg dalszy – powiedział Mock do swoich ludzi. – Poczekajcie na mnie, zaraz wrócę.
Wyszedł z pokoju i zbiegł po schodach. W „Warszawskim Dworze” było zupełnie pusto. Potajemni kochankowie nie lubią strzałów z pistoletu. Na ulicy było ciemno i wilgotno. Spojrzał ku górze, skąd spadały krople rozsypujące się w świetle gazowej latarni. Dobiegły go tubalne okrzyki. Widocznie człowiek w kamizelce postanowił nadal udzielać lekcji swojemu synowi. Mock wyjął latarkę i dał znak Smolorzowi. Ten prędko zbliżył się i zanurzył w cień ulicy.
– Już dłużej nie da rady – rzekł Smolorz – cholernie zimno. Matka i córka wrzeszczą. Wściekłość. To co? Kiedy? Do domu czy do hotelu?
– Przyprowadź je obie pod okno „Warszawskiego Dworu”. Krzyknij głośno na małą, żeby się uspokoiła. Niech jej matka zdenerwuje się na ciebie, niech wrzeszczy, niech mówi coś głośno! Tak, żeby było słychać na górze. Zrobisz to, Kurt?
– Tak jest – mruknął Smolorz i ruszył w stronę dorożki.
Mock wrócił do hotelu. Wbiegł na górę, wpadł do pokoju i zostawił otwarte drzwi. W numerze śmierdziało potem i było ciemno od dymu z papierosów. Zapach taniego burdelu, taniego, podłego chędożenia.
– A teraz uważajcie – powiedział Mock, obserwując reakcję skutych kochanków na swoje słowa. – Teraz nastąpi zmiana tonu, zmiana wizerunku. Już nie będę uprzejmym akademikiem, który mówi o Homerze, lecz stanę się brutalem. Za chwilę będzie mi jadł z ręki.
Mock podszedł do doktora Goldmanna i obniżył głos.
– Jak długo jeszcze, konowale, będziesz słuchał tej starej szmaty? Odwszawienie, albo twoja żona będzie tutaj za chwilę!
– Tylko nie to, błagam! Wszystko, tylko nie to – doktorem Goldmannem szarpały spazmy rozpaczy, jego głos wzniósł się niczym zaśpiew kantora.
Mock podszedł do okna i otworzył je na oścież.
– Pod oknem jest twoja żona i córka, rozumiesz? To co, robimy odwszawienie?
– Nie!!! – wrzasnął doktor. – Nie mogę!!!
Mock wystawił głowę za okno i łapał rozpryski deszczu. Potem schował się z powrotem do pokoju, wyjął z kieszeni kościany grzebyk i przyczesał gęste, wilgotne fale włosów. Wtedy to usłyszał. Szybkie kroki na schodach. Wtedy to zobaczył. Dziesięcioletnia dziewczynka w berecie i w jasnym lamowanym płaszczyku. Zupitza zakręcił rękami jak skrzydłami wiatraka, lecz dziewczynka jednym skokiem minęła niezgrabnego kloca i znalazła się w pokoju.