I znów rozpętała się nad nim burza wilgotnego piasku. Rzucił się ku górze i zaczął się wydrapywać na powierzchnię. Wskoczył na trumnę i odbił się od niej. Wtedy poczuł, że coś rozsadza mu oczodół. Nie zobaczył, co to było, ponieważ jego oczy zostały zalane krwią i zasypane piaskiem. Dojrzał jedynie zamglone szklane otwory na oczy, ostre dzioby masek i ręce wystające spod ceratowych peleryn. Ręce te machały łopatami, które były ostre i błyszczały na końcach jak noże.
– Przyznajesz się – zahuczał głos nad nim, przekrzykując szczęk łopat – to zostajesz ułaskawiony. Nie przyznajesz się, będziesz zasypany żywcem.
– Tak! – wrzasnął z dołu i otarł z krwi policzek. – Jestem policyjnym agentem. Proszę o miłosierdzie!
Zapadła cisza. Mężczyźni wbili łopaty w ziemię i oparli się na nich. Przez szklane otwory, na których skroplił się ich pot, patrzyli na człowieka w dole.
– Jeszcze nigdy policja nie była tak blisko nas – usłyszał policyjny agent – i już nigdy nie będzie. A oto twoje ułaskawienie.
O deski trumny coś zastukało. Człowiek w dole schylił się i podniósł blaszane pudełko. Znał je doskonale. Pastylki odświeżające Neumanna. Nad sobą usłyszał szum. Zadźwięczały łopaty i dół zaczął się wypełniać ziemią. Człowiek odbił się znowu od trumny i wbił palce w gliniasty pagórek usypany obok otwartego grobu. Wtedy poczuł, jak naostrzony metal zgrzyta o jego kości dłoni. Wpadł do dołu, a z jego przetrąconych palców trysnęła krew. Mały palec zwisał na nitce skóry, inne były wyraźnie przepołowione i jakby przesunięte.
– Błagam zmiłowania! – krzyknął.
Sypiące się z góry kupy piachu czyniły gęsty szum. Nie był on jednak na tyle duży, żeby mu umknęły ostatnie słowa, jakie usłyszał na tym świecie.
– Tam są kapsułki cyjankali. Żeby ci było przyjemnie umierać, zmieszaliśmy je z twoimi ulubionymi pastylkami miętowymi. Chyba najbardziej lubisz te od Neumanna, prawda? Takie ci kupiliśmy. Doceń naszą szlachetność! Oto twoja mizerykordia!
Breslau, sobota 27 października 1923 roku,
południe
Mock doznał po przebudzeniu trzech gwałtownych uczuć – wszystkie bez wyjątku były przykre. Jego nagim ciałem, przykrytym czymś szorstkim, targnął spazm zimna, jego nozdrza wykrzywiły się od mocnego smrodu wymiocin i moczu, a jego oczy zostały porażone przez oślepiający elektryczny blask. Do pełni szczęścia brakowało mu jedynie cygańskiego akordeonisty wygrywającego czardasze. Podniósł się z twardego posłania i otworzył szeroko oczy. Po pierwszej chwili świetlnego porażenia wszystko zobaczył we właściwych kolorach i proporcjach. Prycza, na której siedział, przykryta była szarym, szorstkim kocem, wiadro wypełnione wydzielinami nie było dostatecznie szczelnie zamknięte, a nad jego głową potężna żarówka zalewała białym światłem aresztancką celę bez okna. Tak, znajdował się w areszcie, i to – na pierwszy rzut oka – w policyjnym areszcie rewirowym.
Na pryczy naprzeciwko chrapał jakiś człowiek. Jego łysa głowa, wystająca spod koca, pokryta była siniakami i strupami zaschniętej krwi.
Mock przesunął językiem po podniebieniu i ze zdziwieniem stwierdził, że nie jest suche i nie wydziela woni wędzarni, co zwykle mu się zdarzało po przepiciu. Przełknął ślinę, nie było żadnego drapania w gardle. Sprawnie odtworzył ilość wypitego wczoraj alkoholu. Wszystko pamiętał. Dwie setki wódki i dwa piwa. A potem wyjście do toalety na podwórze… i tutaj następowała całkowita ciemność i gęsta niepamięć. Poruszył głową i wtedy poraził go oślepiający ból. Dotknął czaszki i niechcący natrafił palcem na lepką, miękką ranę. Zawył i poczuł, że traci przytomność. Zanim to się jednak stało, przez jego pamięć przeleciało ostre, białe światło przypomnienia. Atak w ustępie, uderzenie w potylicę. Upadając na twardą pryczę, w obronnym geście wykręcił głowę. Dzięki temu z pokrytą drzazgami i zadziorami powierzchnią pryczy zetknęła się nie jego głowa, lecz policzek. Zobaczył łuny pod zamkniętymi powiekami, lecz nie zapadł w mrok. Po kilku minutach otworzył oczy. Kolega z celi wbijał w niego tępy wzrok. W odróżnieniu od Mocka był skacowany i obolały. Nadwachmistrz mógł o sobie powiedzieć jedynie to drugie.
Trzask otwieranych drzwi. Stanął w nich niewysoki, krępy policjant. Minęło wiele lat od momentu, kiedy uszyto mu mundur. Zatknięte na czubku głowy czako też pamiętało lepsze czasy.
– Ty – wskazał palcem na Mocka i podkręcił wąsa. – Na przesłuchanie. No, ruszaj się!
Mock wstał z wielkim trudem i chwycił się ściany. Kiedy minął pierwszy zawrót głowy, owinął się dość szczelnie brudnym, śmierdzącym kocem i wyszedł przed celę. Rewirowy zamknął pomieszczenie i popchnął Mocka przed siebie.
– No, dalej, pijaku – krzyknął – na wprost, do mojego gabinetu!
Popchnięty Mock poleciał do przodu i ledwie zdążył się uchronić przed zderzeniem z drzwiami. Jedną ręką przytrzymał na wysokości piersi brudną szatę, drugą nacisnął klamkę. Znalazł się w znanym otoczeniu, które niemal w każdym komisariacie wyglądało tak samo. Siadając na twardym stołku o regulowanej wysokości, patrzył na ściany z żółtą lamperią, na podłogę szczelnie pokrytą grubym linoleum, na puste biurka, kraty w oknach, blaszany dzbanek z wodą i miednicę na wysokim stojaku. To z takim otoczeniem Mock był oswojony i nawet je lubił. Było czyste, sterylne i nieludzkie.
Targały nim teraz przeróżne uczucia, lecz najważniejszy i najbardziej wyrazisty był gniew. Policjant zdjął czako i ocierał twarz z potu. Mock wiedział, że ten policjant ma prawo nazwać go pijakiem i – zgodnie z taką identyfikacją – może go poszturchiwać oraz traktować z pogardą i podejrzliwie. Patrząc na surowe czerwone oblicze stróża prawa, który wygładzał kartkę i ostrzył ołówek, szybko opracował plan postępowania. Nie zamierzał udowadniać, że wczoraj wcale nie nadużył alkoholu i że pracuje w Prezydium Policji, mimo iż ujawnienie tego faktu ułatwiłoby mu kilka najbliższych godzin. W dalszej perspektywie było jednak nieopłacalne. Musiałby tłumaczyć się przed Ilssheimerem, a nie daj Boże, przed prezydentem Kleibömerem i tym samym ugruntować ich opinię o sobie jako o nieodpowiedzialnym alkoholiku i awanturniku. To na pewno by mu nie pomogło w przeniesieniu do policji kryminalnej. Poza tym, gdyby wziął „górne C” i obsobaczył zażywnego rewirowego, mógłby go poważnie nastraszyć. A ten – nastraszony i zdezorientowany – mógłby napisać bardzo uładzony raport, czego Mock bynajmniej nie chciał. On chciał dokładnie wiedzieć, co się z nim działo od momentu, kiedy wszedł do ustępu na tyłach ledwie widocznej knajpy na Antonienstrasse, przy tym niczego tak bardzo teraz nie pragnął, jak złapania bandyty, który go wczoraj napadł. O niczym innym teraz nie marzył, tylko o tym, żeby zanurzyć łeb tego bydlaka w kloace. Gniew targał nim dotkliwie. Ale nie był on skierowany przeciwko siedzącemu przed nim człowiekowi.
Ten naostrzył w końcu ołówek i przyjrzał się protokołowi przesłuchań, na którym wcześniej mozolnie i bardzo dokładnie zapisał swe pytania.
– Nazwisko? – zadał pierwsze z nich.
– Udo Dziallas – powiedział pierwsze, jakie mu przyszło do głowy.
– Zawód?
– Szewc.
– Data i miejsce urodzenia?
– 18 września 1883 roku, Waldenburg.
– Miejsce zamieszkania?
– Breslau, Gartenstrasse 77, mieszkanie 18 – podał adres radcy Scholza.
– Imiona rodziców?
– Hermann i Dorothea.
Kiedy rewirowy wpisał to wszystko w odpowiednie rubryki, otarł czoło, wstał, założył ręce do tyłu i z wypiętym brzuchem zaczął powoli krążyć wokół Mocka.
– Gadaj, co wczoraj robiłeś.
– Wypiłem dwie setki wódki i dwa piwa w jakiejś knajpie na Antonienstrasse. Wyszedłem do ustępu w podwórku i tam zostałem zaatakowany. Straciłem przytomność.
– Ty penerze! – wrzasnął rewirowy i wziął zamach. – Chcesz mi wmówić, że nic nie pamiętasz, żeby uniknąć odpowiedzialności za napad, tak?! Już ja cię oduczę kłamać! Nazwisko?!
– Uwe Dziallas.
Policjant powstrzymał uderzenie i okrążył biurko. Spojrzał do protokołu i aż podskoczył.
– Widzisz, ty obesrańcu?! – wrzasnął. – Już cię złapałem na kłamstwie! Przedtem mówiłeś „Udo”! I myślisz, że jestem taki głupi i nie wiem, co to jest „Hermann i Dorothea”?!