Dobrze ułożył sobie życie w więzieniu śledczym przy Freiburger Strasse. Jako urodzony pedant doceniał regularny rytm dnia. Trzy takie same posiłki w ciągu dnia uważał za oczywistość. Dawny smakosz i sybaryta instynktownie nauczył się filtrować wonie i smaki. Jego podniebienie i węch wysyłały do mózgu tylko te bodźce, które zostały przez nie zaakceptowane. Dlatego – w odróżnieniu od więźniów, strażników, prawników w sądzie, a nawet mieszkańców okolicznych kamienic – nigdy nie czuł dławiącego odoru, kiedy o dziewiątej rano wynoszono wiadra z fekaliami i zlewano je do dużego beczkowozu na dziedzińcu. Z rozgotowanej kaszy starał się wyssać, a raczej stworzyć, to wszystko, co uwielbiał: jakąś daleką i nieokreśloną woń wędzonki i przysmażonej cebuli, jakiś utajony zapach peklowanej golonki. Nauczył się zresztą prostej sztuczki, która pozwalała każdemu więźniowi jakoś zniwelować ohydny smak rozgotowanej marchwi oraz sosu z brukwi i selera, w którym pływały żyły i cienkie płatki najpodlejszych mięs. Przy jedzeniu zatykał po prostu nos. Wtedy znikał smak aktualny, a zmysły reagowały na smak potencjalny. Czasem filtr przestawał działać. Nie denerwował się wtedy, nie narzekał i nie złorzeczył. Przywoływał z pamięci scenę swojej ostatniej rozmowy z Hansem Priesslem. Widział jego błagające oczy i mówił sam do siebie z łagodnym, księżym uśmiechem: „To twoja pokuta, Eberhardzie, za Priessla. Chwal łaskawego Boga, że ci nie zadał gorszej. A gdyby Mu spodobało się doświadczyć cię czymś bardziej wyrazistym, na przykład ciągłym bólem lub nieuleczalną chorobą, to przyjmiesz to z pokorą. Nie jesteś Hiobem, ale możesz nim być”.
Niekiedy Mock wpadał w pychę. Czuł się jak Nietzscheański Übermensch, którego nie obowiązuje mieszczańska moralność. Przed snem układał w głowie krzykliwe manifesty nowej więziennej etyki. Patrząc na swój coraz bardziej wklęsły brzuch, na mięśnie obolałe od codziennych pompek, przypominał sobie starogreckie elegie wzgardzonego niegdyś Teognisa z dychotomicznym i bezwzględnym podziałem na „złe pospólstwo” i „dobrych arystokratów”. W jednym jedynym swoim liście, jaki wysłał z więzienia, poprosił Smolorza o dostarczenie mu tomu elegij tego poety w oryginale. Poprosił też o włożenie czegoś między kartki. Smolorz spełnił obie prośby. Wysłał Mockowi w paczce żądaną książkę z wkładką, a z własnej woli dodał dużą tytę tytoniu „Ihra” i zwitek pięciuset bibułek.
Mock usiadł na pryczy i opuścił bose nogi na kamienie podłogi. Światło księżyca rzeźbiło w ścianach dziury, kratery oraz wydobywało nieprzyzwoite napisy. Osiadało też na otwartej książce i podkreślało gibkie greckie litery. Spojrzał na nią i zamknął natychmiast oczy. Jego pamięć działała bez zarzutu. Natychmiast odtworzyła grecki dwuwiersz:
oude gar ejdejes andros noon oude gynajkos
prin pejrethejes hosper hypodzygiou
Mock wpatrywał się również w to, co – na jego prośbę – Smolorz włożył między kartki Teognisa. Przedmiot nie wzbudził u strażników najmniejszego zainteresowania, kiedy kartkowali książkę w poszukiwaniu grypsów. Nie wiedzieli, że ten kartonik mimo niewinnego wyglądu jest znakiem dozgonnego przyrzeczenia i nieuniknionej zemsty.
– „Nie sposób przeniknąć zamysłów niewiasty czy męża, zanim nie poddasz ich próbie niby zwierzęta w zaprzęgu” - przetłumaczył Mock słowa arystokraty z Megary i spoglądał przez długą chwilę na obrazek przedstawiający świętą Jadwigę, który – wyjęty spośród kartek i przyklejony do ściany – srebrzył się w świetle Selene.
Breslau, wtorek 12 lutego 1924 roku,
pięć minut po siódmej wieczór
Szef policji kryminalnej Heinrich Mühlhaus minął nieczynną o tej porze roku fontannę przy Junkernstrasse i od razu zobaczył piwiarnię Kisslinga. Nie musiał nawet sprawdzać, czy nad wejściem do lokalu wisi numer 15. Na witrynach wypisane było wielkimi literami „Conrad Kissling” w taki sposób, że każde okno witryny zawierało jedną literę. Nieznający piwiarń swojego rodzinnego miasta, zaprzysięgły abstynent Mühlhaus był bardzo zadowolony, że nie musiał daleko szukać miejsca, gdzie miał się dzisiaj spotkać z bardzo ważnymi personami nadodrzańskiej metropolii. Wszedł zatem z uśmiechem do lokalu buchającego ciepłem i śpiewem. To ostatnie niespecjalnie ucieszyło radcę kryminalnego, który z natury nie był może ponurakiem, ale z całą pewnością nie należał do miłośników podpitych mężczyzn, którzy podkręcając wąsa i kołysząc się miarowo, wyśpiewywali truizmy o tym, że „spotkamy się kiedyś na nadodrzańskim brzegu”. A takich właśnie widział w pierwszej, dużej sali z łukowatymi sklepieniami i okrągłymi żyrandolami.
Kiedy zjawił się przed nim niewysoki sprężysty ober, Mühlhaus zapytał go, czy, jego zdaniem, ci panowie długo jeszcze będą śpiewać. Ironia i irytacja w głosie gościa była całkowicie niewyczuwalna, bo ober uśmiechnął się szeroko i odparł, że chór męski „Polihymnia” zwykle śpiewa tylko godzinę po swoich wtorkowych próbach, ale na życzenie szanownego pana mogą sięgnąć do rzadziej wykonywanego repertuaru. Mühlhaus nie kontynuował tego tematu i już z wyraźną złością zapytał, gdzie tu jest „sala bawarska”, bo właśnie tam ma umówione spotkanie. Ober poprowadził go do mniejszej sali, prawie bez ozdób, jeśli nie liczyć podłużnych belek stropu, z których zwisały klosze lamp, oraz jelenich rogów we wnękach ścian.
Mühlhaus ku wyraźnemu zdziwieniu kelnera zażyczył sobie herbaty Obsta na ischias. Na grzeczną odpowiedź kelnera, że takiej herbaty najlepiej się napić w aptece „Higieja”, zażądał smakowej herbaty importowanej. Potem przywitał się z trzema mężczyznami, którzy siedzieli w potężnych drewnianych ławach. Powiesił palto i melonik na wieszaku zajmującym całą ścianę sali bawarskiej. Z wyrozumiałym politowaniem stwierdził, że nawet ludzie świecący maluczkim przykładem nie mogą się obejść bez alkoholu. Naczelnik więzienia śledczego Otto Langer pił kulmbachera, sędzia Ernst Weissig spożywał miejscowego lagera w litrowym kuflu, a przed szefem „Breslauer Neueste Nachrichten”, doktorem Ottonem Tugendhatem, stała butelka winiaku „Stary Szczep” ze słynnych składów Mampego. Mühlhaus nabił fajkę i milczał, w odróżnieniu od swoich kolegów.
– Drogi doktorze – Langer piorunował dziennikarza wzrokiem – naprawdę uważa pan Vatera za człowieka honoru? Kogoś, kto pisał wiernopoddańcze listy do Lenina i obiecywał mu, że Niemcy staną się częścią imperium sowieckiego?
– Tak, uważam – odparł spokojnie Tugendhat, upijając łyczek winiaku. – O honorze nie decyduje przynależność partyjna ani poglądy polityczne, ale czyny, mój panie, czyny! Vater, popełniając samobójstwo, okazał się człowiekiem honoru! Każdy samobójca jest człowiekiem honoru.
– Samobójstwo może wynikać również ze strachu. – Sędzia Weissig zapalił cygaro. – Niekoniecznie z poczucia honoru.
– Ale on na pewno się nie bał – uśmiechnął się Tugendhat – przecież nikt nie wybrałby tchórza na prezydenta policji w Magdeburgu… Czy prezydent policji może być tchórzem? Niech nam to powie ktoś, kto to wie najlepiej! No, drogi radco – zwrócił się do Mühlhausa – czy nasz prezydent policji, jaśnie wielmożny Wilhelm Kleibömer, jest tchórzem?
– Naprawdę Vater był prezydentem policji w Magdeburgu? – Mühlhaus włączył się do rozmowy, odbierając od kelnera szklankę gorącej, pachnącej herbaty.
– Widzą panowie, jak się ożywił nasz radca? – roześmiał się dziennikarz. – Ale niech się pan nie boi, niech się pan nie rozgląda dookoła w poszukiwaniu szpicli, mówże pan krótko, drogi radco: jest Kleibömer tchórzem czy też nie?
– Doktorze Tugendhat – uśmiechnął się zapytany – pozwoli pan, że nie będę się wypowiadał o moim szefie i o jego morale. Nie po to tutaj się spotkaliśmy. Ja wiem, że samobójcza śmierć Vatera, podobnie jak niedawna śmierć Lenina, rozpala panów emocje, zwłaszcza tych zorientowanych na lewo, jak nasz redaktor, ale nie zapominajmy, że spotykamy się tutaj w godnej pożałowania sprawie Eberharda Mocka.