Выбрать главу

– Już wiesz, dlaczego jesteś teraz tutaj, na krawędzi dachu? Jesteś tutaj, bo brakuje mi szczerej rozmowy z tobą. Chcę coś wyjaśnić… Dlaczego przez Oschewallę przekazywałeś pieniądze tej świni Dziallasowi, aby mnie upodlił? – Głos Mocka był beznamiętny. – To wszystko mi szczerze wyjaśnisz. A tutaj na dachu będziesz ze mną bardzo szczery, prawda, ty parszywy gadzie? No, mów, dlaczego płaciłeś Oschewalli, ty dziuro w dupie!

Mimo iż głos nadwachmistrza był beznamiętny, to jednak wulgarne słowa zaniepokoiły Mühlhausa i sprawiły, że mimo wszystko spuścił wzrok. Klęknąwszy przy kominie, pochylił głowę tak nisko, jakby bił przed Mockiem pokłony. Ten zdjął melonik i pozwalał, aby zimny wiatr osuszał pot lejący się po twarzy. Spojrzał na zegarek, mocno chwycił się piorunochronu i podjął decyzję. Jeśli w ciągu minuty Mühlhaus nie odpowie, zostanie zabity. Jego ręka, przytrzymująca się rozpaczliwie komina, zostanie zmiażdżona obcasem. Wtedy, pozbawiony punktu zaczepienia, zacznie się ślizgać na pochyłym dachu, drugą ręką zatoczy łuk. Niczego się nie złapie i zsunie w dół. A jego czaszka pęknie na wypukłej kostce brukowej cztery piętra poniżej. Wokół głowy rozleje się ciemna kałuża.

– Wszystko panu powiem – rzekł Mühlhaus po trzydziestu sekundach – ale nie tutaj, nie w tej pozycji, nie na tej pochyłości, nie na tych śliskich dachówkach. Będę tam gdzie pan i wszystko panu powiem…

– Nie – przerwał mu Mock. – Zrozum. Albo mi powiesz, albo mi nie powiesz, albo ocalejesz, albo zginiesz. Jedno i drugie wyjście całkowicie mnie zadowala. Nie może natomiast być, że jednocześnie mi nie powiesz i ocalejesz. Tertium non datur. A teraz wszystko gadaj stamtąd, gdzie jesteś.

– Dobrze – Mühlhaus obiema rękami objął komin i przycisnął się do niego. – Od siedmiu lat tropię straszną, tajemniczą sektę. Nazywają się „mizantropami”. To najgorsi mordercy z możliwych. Żeby dostać się do sekty, trzeba kogoś bezkarnie zabić. Ofiarą musi być człowiek z nizin. Bezdomny, prostytutka… Spoiwem grupy jest strach przed samymi sobą. Każdy wie o zbrodni każdego, każdy w dowolnej chwili może zadenuncjować każdego. Ale wtedy sam na siebie ukręciłby bicz, bo donosząc policji na innego, sam naraża się na zemstę. Zadenuncjowany w odwecie doniesie na donosiciela. I tak ruszą kostki domina. Ale nigdy jeszcze żadna kostka domina nie upadła. Ta organizacja jest doskonała przez swe milczenie, a jednocześnie znienawidzona przez swoją zuchwałość. Czyż może być większa prowokacja dla policji kryminalnej niż bezkarność mizantropów? Jak ja ich nienawidziłem, mimo że zabijali wyrzutków, bandytów i dziwki! Mock, jak ja ich nienawidzę!

– Do tego stopnia, że chciał pan mnie zabić w więzieniu rękami łotra i zboczeńca, tak? Chciał pan wniknąć w ich szeregi, zabijając pijaka i degenerata, za jakiego mnie pan uważa, drogi abstynencie! Do tego stopnia pan ich znienawidził?

– Pozwoli mi pan mówić czy będzie mi pan przerywał wybuchami histerii? – Mühlhaus spojrzał z irytacją na Mocka. – Zaimponował mi pan teraz swoją przenikliwością. Idzie pan w dobrym kierunku, a ponadto widzę, że moja opowieść pana zainteresowała…

– Skąd pan o tym wie? – Mock nie mógł ukryć zdziwienia w głosie.

– Bo przestał mi pan mówić na „ty”. No co? Proszę się przyznać. Zainteresowałem pana czy nie? Jeśli tak, to może spokojnie będę mógł usiąść obok pana, tam wyżej, na płaskiej powierzchni, i dokładnie wszystko opowiedzieć?

Mühlhaus obejmował komin w ten sposób, że jedna dłoń ściskała przegub drugiej. Podciągnął wyżej nogi i ścisnął kolanami komin. Wtedy na kilka sekund oderwał jedną dłoń od drugiej. Na przegubie odznaczała się czerwona pręga.

– Widzicie, chłopaki – Mock zwrócił się do kompanów – ten dziadyga jest jeszcze bardzo sprawny. I co najgorzej, niepodatny na moje imadło. Wcale nie ma lęku wysokości, jak przypuszczałem. Na krawędzi dachu wykonuje jakieś akrobacje… Mówi bez żadnego lęku, całymi, ładnie zbudowanymi zdaniami… Jest pewien, że może mi stawiać warunki… Co mam z nim zrobić, chłopaki?

Wirth i Zupitza nawet nie patrzyli na Mocka. Znali doskonale sytuacje, kiedy podczas przesłuchań zwraca się on do nich z takimi pytaniami. Były one retoryczne, ponieważ i tak wiedział, „co ma robić” z przesłuchiwanym. A oni doskonale znali ciąg dalszy, który ich patron nazywał „przełamaniem frontu pod Tannenbergiem”. Dlatego milczeli i patrzyli na wszystko z całkowitą obojętnością. Najmniejszego zdziwienia nie wzbudziła ani jego wysoko uniesiona noga, ani chrzęst palców dłoni Mühlhausa, kiedy obcas Mocka przycisnął ją do ceglanej ściany komina i rozgniatał jak kraba, ani przeraźliwy krzyk ofiary i rozpaczliwy rzut jej drugiej ręki. Mühlhaus opuścił zmiażdżoną dłoń wzdłuż ciała. Trzymał się teraz komina tylko jedną, zdrową ręką. Kostki u nasady palców powoli bielały.

– Nie stawiaj mi warunków, skurwysynu – powiedział Mock bardzo powoli – i kontynuuj. Nie musisz mówić okrągłymi zdaniami.

– Hermann Utermöhl, mój tajny agent, morderca, który mi służył tak jak te twoje dwa psy… On zabił na moje polecenie prostytutki Menzel i Hader – mówił Mühlhaus z zaciśniętymi oczami. – To były kanalie, złe i zdegenerowane. Zabicie ich, jako wyrzutków społeczeństwa, było pierwszym warunkiem wniknięcia w szeregi mizantropów. Utermöhl już prawie dostał się do sekty… Źle mówię, powinienem: „do grupy”, bo u mizantropów brak jakiejkolwiek idei religijnej. Oni się popierają dla kariery, dla spełniania najdzikszych żądz i tak dalej… Zresztą po co ja ci to mówię, przecież dobrze o tym wiesz… Ale wróćmy do Utermöhla… Chyba zaczęli go podejrzewać… Zniknął… Chyba go zabili… Wtedy pomyślałem o tobie… Od dawna planowałem wykorzystanie ciebie, Mock, w walce z mizantropami, ale nie wiedziałem, jak to zrobić. Jesteś gwałtowny, bezmyślny i przebiegły. Gdyby ci dać ognisty miecz, pozabijałbyś wszystkich na przedmieściach i w zaułkach… „Kara”… Poena… Takie słowo powinno być na twoim herbie, gdybyś go miał… I wtedy…

Mock schylił się i chwycił Mühlhausa za przegub. Oderwał go od komina. Ujrzał przerażone oczy szefa policji kryminalnej. Nagle zamiast przerażenia pojawiła się w nich ulga. Mock zobaczył wyraźnie tę ulgę w oczach Mühlhausa i usłyszał ją w jego gwałtownym wydechu, kiedy wciągał jego szczupłe ciało na pokrytą papą równą powierzchnię nad dachówkami. Mühlhaus leżał bezwładnie. Mock usiadł obok niego i zapalił papierosa. Wypuszczając dym, zapytał:

– Wziąłeś moje odciski palców, kiedy byłem pijany, a potem wyrzuciłeś mnie w lesie za Deutsch Lissa, tak?

– Tak – odpowiedział Mühlhaus, ciężko sapiąc – zabrałem ci pasek i tym paskiem Utermöhl udusił te dwa potwory, te dwie harpie…

– Już wtedy wiedziałeś, że dzięki tym odciskom wsadzisz mnie do więzienia? Co to miało wspólnego z polowaniem na mizantropów?

– Kiedy zabierałem twój pasek i zdejmowałem odciski palców, nie wiedziałem jeszcze, kiedy i jak je wykorzystam. Wiedziałem tylko, że mam cię w garści. Że mogę cię szantażować i kazać ci robić różne rzeczy w nagonce na mizantropów… Mogę ci na przykład kazać kogoś zabić… Jakiegoś degenerata… Na przykład pederastę Norberta Rissego…

– Tego, który zdeprawował twojego syna?

– Proszę cię, Mock… Jeśli chcesz mówić o Jakobie, to lepiej od razu zepchnij mnie z tego dachu…

Przed kilku laty późną listopadową nocą Mock widział ten sam potworny ból w oczach szefa policji kryminalnej. Niejaki Norbert Risse, właściciel pływającego po Odrze luksusowego domu publicznego, zaczął niewłaściwie traktować policjantów z decernatu IV Wcześniej był usłużny, bez szemrania wpuszczał Mocka, Smolorza czy Domagallę na pokład, przekazywał natychmiast informacje o zatrudnianych przez siebie nowych dziewczynach i młodzieńcach, aż tu nagle śmiertelnie obraził się na Domagallę, który – tyleż głupio, co niefortunnie – zażartował niegdyś z jego greckich gustów. Wtedy burdeltata zerwał wszelkie kontakty z decernatem IV co dla niego, człowieka interesu, który powinien sobie zdawać sprawę z nieuniknionego, było głupie i bezsensowne. A nieunikniona była wizyta policji obyczajowej na statku. Pewnej listopadowej nocy funkcjonariusze z decernatu IV pod wodzą samego Ilssheimera podpłynęli barkami policji rzecznej pod statek „Wölsung”, wpadli na pokład i rozpoczęli rewizję luksusowych kabin. W jednej z nich znaleziono znanego malarza w towarzystwie studenta Akademii Sztuki i Rzemiosł Artystycznych. Obaj byli nadzy, a ich nosy pokrywał biały proszek. Tym, który wpadł do owej kabiny, był właśnie Eberhard Mock. Widział niegdyś Jakoba Mühlhausa, kiedy ten odwiedzał swojego ojca w Prezydium Policji. Było to jednak dobrych kilka lat wcześniej i Mock nie miał pewności, czy właściwie go rozpoznał w zamroczonym kokainą młodzieńcu. Postanowił wezwać Heinricha Mühlhausa. Kiedy godzinę później szef policji kryminalnej wszedł do kabiny na „Wölsungu”, Mock spojrzał w jego oczy i zrozumiał, że się nie pomylił. Poczuł wtedy ciepłą falę współczucia. Taki sam wyraz twarzy Mühlhaus miał teraz. Ale teraz nie było w Mocku ani krztyny współczucia. Był tylko gniew i niepowstrzymana, swędząca ciekawość.