Mock milczał przez chwilę i obserwował mizantropów, dla których słowa barona oznaczały koniec zebrania. W oczekiwaniu na ślub abstynencji zapinali guziki, poprawiali meloniki i cylindry, śmiali się i dowcipkowali. Nagle nad tym rozweselonym towarzystwem wzniósł się potężny głos Mocka:
– A czemuż to nikt mi o tym wcześniej nie powiedział? – krzyczał nadwachmistrz. – Wydaje się wam, że to takie oczywiste? Że pół roku spędzę tutaj na alkoholowych wakacjach, a potem będę czysty moralnie jak chłopiec w dniu Pierwszej Komunii i już nie tknę nawet małego piwa? A panu się zdaje, baronie, że o niczym innym nie marzę, tylko o tym, żeby tu u pana mieszkać i pić całe pół roku? Alkohol nie jest istotą mojego życia. Jego sens tkwi w rozmowie przy i po alkoholu! Jestem człowiekiem dyskursu! A tutaj z kim będę rozmawiał? Z pańskimi kamerdynerami, baronie, czy z panem, trzeźwym jak sędzia?
Mizantropi przestali dowcipkować i umilkli. W rotundzie zapanowała cisza. Zdawało się, że przygasły płomienie świec, a drwa przestały strzelać w kominku. Z grona mizantropów wystąpił były sanitariusz Fritz Stache i zbliżył się do Mocka.
– Mock, będzie pan tu miał wszystko, czego zapragnie – powiedział spokojnie von Buchwaldt – nie musi pan oglądać ani mnie, ani moich kamerdynerów. Zaproszę tu do pana dyskretne, rozpustne i lubujące się w alkoholu kobiety. Przecież pan wie, że u nas nie ma żadnych moralnych okowów.
– Pan nie zdaje sobie sprawy – wrzeszczał dalej rozdrażniony Mock – kogo pan do siebie przyjmuje! Ja powinienem mieć butelkę w herbie, rozumie pan! Zróbcie dla mnie wyjątek!
– Drogi panie Mock! – Głos von Buchwaldta już nie dudnił, lecz syczał. – Nie ma wyjątków. Wysłuchawszy naszych opowieści, już jest pan z nami. Jeśli pan chce się znaleźć poza nawiasem mizantropów, to podejmuje pan decyzję spotkania z bratem Stachem. Spotkania bardzo rychłego…
Brat Stache stał i wpatrywał się w Mocka. Ręce eks-sanitariusza były opuszczone wzdłuż spodni. Sękate palce poruszały się po lampasach. Wypukłe, zakrzywione paznokcie przesuwały się po materiale z lekkim szmerem. Jedna pięść się zacisnęła, jedna noga wysunęła do przodu. Mock cofnął się i chwycił potężny kandelabr z siedmioma świecami. Syknął z bólu, kiedy języki stearyny rozlały się po jego dłoni. Uniósł wysoko świecznik i zamierzył się na Stachego. W ciężkiej ciszy słychać było prawie trzask szwów w smokingu Mocka, kiedy odchylał ramię i wyrzucał w górę kandelabr. Kręcąc się, świecznik rozrzucał gorące krople, które upadały na głowy, karki i buty zebranych. Stache nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Spojrzał na barona, czekając na stosowny znak. Wtedy rozległ się przenikliwy brzęk szkła. W nikłym blasku dogasającego ognia sypał się z góry szklany deszcz, mieniły się ostre okruchy. Mizantropi stojący pod witrażem odsunęli się, by uniknąć skaleczenia. Baron Otto IV von Buchwaldt patrzył na Mocka z niechęcią, ale i z ojcowską wyrozumiałością. Eks-sanitariusz nadal nie wiedział, co ma uczynić, i przebierał palcami wzdłuż lampasów. Wtedy z hukiem otworzyły się drzwi. Na tle szarych pól i porannych mgieł stał radca kryminalny Heinrich Mühlhaus z fajką w zębach. Zamiast melonika na jego łysawej głowie tkwiły zwoje bandażu. Na twarzy wysklepiały się sine guzy. Za nim widać było dwa szeregi żołnierzy z odbezpieczonymi manlicherami. Pierwszy szereg klęczał, drugi – stał. Karabiny były wymierzone w otwarte drzwi.
– A mnie przyjmiecie do swojej bandy? – zapytał Mühlhaus.
Breslau, sobota 19 kwietnia 1924 roku,
przed ósmą wieczór
– Przyjmujemy go, bracia? Naprawdę tego chcecie?
Prezydent loży wolnomularskiej „Lessing”, doktor Albert Lewkowitz, wstał gwałtownie i zaczął okrążać stół. Kiedy przemierzał szybkimi krokami wielki obity drewnem gabinet prezydencki, pobrzękiwał łańcuch na jego szyi i falowały frędzelki u jego fartuszka z motywem kielni i cyrkla. Zadane pytanie jeszcze wisiało nad stołem, przy którym siedzieli dwaj mężczyźni. Doktor Lewkowitz nagle przystanął przed wielkim oknem, którego skrajne szybki były zielone. Zieleń, wszędzie zieleń, kolor nadziei. Nawet w nazwisku właściciela firmy po drugiej stronie Agnesstrasse – „Grünfeld &Co. Produkcja Drzwiczek do Pieców”. Nazwa tej firmy, a właściwie asocjacje, jakie budziły wyrazy na szyldzie, zawsze go uspokajały i dobrze mu się kojarzyły. Czyż człowiek potrzebuje więcej do szczęścia, myślał, niż widoku zielonych pól i odpoczynku w cieple pieca?
– Nie wiecie, kim on jest? Przecież to alkoholik i morderca – Lewkowitz mówił już znacznie spokojniej. – Owszem, zabił skończonego łotra, to jednak raczej predestynuje go na herszta jakiejś bandy, gdzie liczy się siła i zuchwałość, niż stanowi przymiot moralny. A przecież właśnie tym powinni się odznaczać członkowie naszej loży!
Zapadła cisza. Jeden z mężczyzn siedzących przy stole sięgnął po syfon i strzyknął do szklanki dużą miarkę wody sodowej. Łyknął musującego płynu, a kilka kropel opadło na jego śnieżnobiały tors. Chrząknął cicho, co oznaczało, że chce zabrać głos. Nie musiał tego robić. W ścisłym trzyosobowym kierownictwie loży „Lessing” wszyscy sobie mówili po imieniu i nie obowiązywały żadne hierarchiczne regulacje dotyczące zabierania głosu. Nie musiał prosić o głos zwłaszcza ten mężczyzna, którego drzewo genealogiczne miało korzenie sięgające dziesięć wieków wstecz i którego przodkowie walczyli z Saracenami. Ale właśnie za tę delikatność i za to dobre wychowanie doktor Lewkowitz najbardziej cenił barona Oliviera von der Maltena. Kiwnął głową, udzielając mu głosu.
– Wszyscy mamy jakieś wady i słabości, Albercie – powiedział spokojnie baron – a nazywanie słabości Mocka „alkoholizmem” jest, zapewniam cię, grubą przesadą. Znam go prawie dwadzieścia lat. Studiowaliśmy razem języki starożytne i filozofię. Nasze drogi naukowe rozeszły się. Mnie interesowali filozofowie przedsokratejscy, jego – zagadnienia językowe i metryczne. Ja wolałem siedzieć nad właśnie wydanym epokowym dziełem Dielsa, on – nad wierszami Plauta, które ciął na części ołówkiem ostrym jak skalpel. Przyjaźniliśmy się i byliśmy obaj w korporacji „Silesia”. Mieliśmy wielkie zamiłowanie do fechtunku. Wypiliśmy razem cysterny piwa. Rzeczywiście, czasami alkohol panował nad Mockiem. Kiedy to się powtarzało, potrafił narzucić sobie reżym abstynencji i powstrzymywać się od alkoholu przez długi czas. Rok, pół roku… Czy człowiek, który często zwycięża sam siebie, jest nałogowcem?
– Potwierdzam słowa Oliviera. – Brodacz z obandażowaną głową i żółtymi siniakami na twarzy przebierał mięsistymi opuszkami palców po blacie stołu.
– Kiedy kilka lat temu spotkała go tragedia, o której wszyscy wiedzą, mieszkał w celi więziennej, pił przez dwa miesiące i nie przyjmował żadnych pokarmów. Potem nagle przestał i nie pił przez rok. Teraz ma zwyczaj upijać się tylko raz w miesiącu. Wątpię, czy taką częstotliwość można by nazwać „alkoholizmem”.
– No dobrze, Heinrich. – Doktor Lewkowitz również lubił radcę kryminalnego Mühlhausa. – Ty i Olivier dobrze go znacie. Być może jest to silny człowiek, który się nie poddaje i twardo dąży do celu. Ale to chyba trochę za mało, aby rozproszyć nasze obawy. Do naszej loży przyjmujemy ludzi nieskazitelnych moralnie. A jeśli powątpiewamy w ich wartości duchowe, musimy u tych kandydatów znaleźć coś szczególnego, co by nas całkowicie do nich przekonało.
Doktor Lewkowitz powiódł wzrokiem po pokoju, jakby tam – w tłoczonej tapecie, w wielkim żyrandolu, w oprawnych rękopisach i wolnomularskich drukach – szukał rozjaśnienia swoich wątpliwości. Baron odchrząknął, a prezydent loży przygotował się do wysłuchania precyzyjnego wywodu.
– To jest nasza rola – powiedział von der Malten, patrząc na stojący w kącie duży zegar, który właśnie wybijał ósmą – moja i Heinricha, jako członków wprowadzających. My przekonamy braci o przymiotach moralnych Mocka.
– Jakże moglibyście nie przekonać, przecież niecodziennie członkami wprowadzającymi kandydata są dwaj bracia z trzyosobowego ścisłego prezydium! – odrzekł doktor Lewkowitz i zawahał się nieznacznie.