Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,
wpół do dziewiątej wieczór
Mock ocknął się w dorożce. Już po raz drugi był dzisiaj otulony w jakiś stary płaszcz i nie miał zielonego pojęcia, skąd się on wziął na jego ramionach. O ile podczas porannego przebudzenia w lesie nie mógł liczyć na nikogo, kto by mu przypomniał zdarzenia bezpośrednio poprzedzające jego bolesny powrót do świata żywych, o tyle teraz o odtworzenie przeszłości mógł poprosić radcę kryminalnego Heinricha Mühlhausa. Jego dobrotliwa, okolona brodą twarz była pierwszą rzeczą, jaką ujrzał zaraz po tym, gdy do jego nozdrzy doszła woń duńskiego tytoniu fajkowego. Z trudem przekręcił głowę i ujrzał, jak dorożka mija potężne budynki browaru Haasego i fabryki mydła Tellmanna na Ofener Strasse.
– Trzeba się panem opiekować jak dzieckiem, Mock. – Mühlhaus uśmiechnął się łagodnie. – Bo zawsze coś pan zbroi. – Po tych słowach radca kryminalny stał się poważny: – Uczciwość wymaga ode mnie, abym powiedział panu, czy zdał pan dzisiejszy egzamin. Otóż nie zdał pan.
– Jaki egzamin? O czym pan mówi? – Mock potarł ręką kark i wciągnął powietrze z sykiem śliny. Był pewien, że od potylicy do pleców rozciąga się sinogranatowy obszar bólu.
– Chciałem wziąć pana do siebie, do policji kryminalnej – powiedział dobitnie Mühlhaus – to miała być pana pierwsza sprawa. Trudna, przerażająca, spektakularna. Jej pomyślne zakończenie byłoby początkiem pana błyskotliwej kariery. Tymczasem pan…
– Wiem, wiem, panie radco. – Mock wyprostował się na siedzeniu, a stary płaszcz doktora Paula Scholza zsunął mu się z ramion. – Upiłem się, podarłem portki i tak dalej… To wszystko jest nieistotne. Istotne jest jedno. Czy inwalida mógł je zabić? Gdzie on wtedy był? Niech pan nie mówi o mnie – Mock perorował coraz głośniej – ja jestem nieważny! Ważna jest sprawa! Mam gdzieś, czy będę pracował w pańskim dziale, czy też nie, ale chcę wiedzieć, kto zabił te dziewczyny i wyłamał im zęby, rozumie pan?! Nic więcej nie jest ważne.
– Tak – odpowiedział Mühlhaus, a po chwili podniósł palec do góry i wygłosił łacińską sentencję z wystudiowanym patosem, jak nauczyciel gimnazjalny pozujący na Cycerona. – Vivere non est necesse, navigare necesse est. Rozumiem pana, Mock. Zatem ad rem. A oto nasza rekonstrukcja zdarzeń. Stary radca Scholz obudził się dzisiejszego ranka koło siódmej i wiedząc, że służący ma wolne, sięgnął pod łóżko po nocnik. Nie znalazł go tam. Wsiadł na wózek i zaczął jeździć po domu w poszukiwaniu naczynia. Kiedy wjechał do gabinetu, otrzymał bolesny i obezwładniający cios w twarz. Był on – by tak rzec – miękki, bo dłoń napastnika owinięta była w gazę, i obezwładniający, bo gaza nasączona była chloroformem. Radca zasnął. Obudził się koło południa. Był przywiązany do wózka i zakneblowany. Dzwonek w drzwiach dzwonił uparcie. W gabinecie był napastnik. Wysoki mężczyzna, mimo upału w płaszczu, kapeluszu i rękawiczkach. Na twarzy miał maskę. Przyłożył pistolet do głowy radcy i kazał mu odebrać spod drzwi gazetę, którą zwykle przynosił w sobotę rano syn dozorcy. Radca powiedział chłopcu, że źle się czuje, i polecił wrzucić gazetę przez otwór na listy. Chłopak zrobił, jak mu kazano. Potem napastnik ponownie uśpił radcę. Napastnik przez tenże otwór wyrzucił banknot. Młodemu wydawało się, że ręka wyrzucająca pieniądz była w rękawiczce. Schodząc, natknął się na dwie prostytutki…
– Skąd wiedział, że to były prostytutki? – przerwał Mock.
– Zauważył, że nie miały na sobie majtek. A jakiś kolega mu mówił, że prostytutki nie noszą majtek. Chłopak zszedł piętro niżej i się zatrzymał. Usłyszał, jak kobiety dzwonią do radcy Scholza. Drzwi otworzyły się i młody usłyszał zachrypnięty męski głos: „No dobrze, że jesteście, laleczki”. Coś takiego powiedział morderca. Chłopak pobiegł do swojego ojca, dozorcy, który pił piwo w jakiejś pobliskiej knajpie. Dozorca zlekceważył relację syna. Dopiero po kilku godzinach poszedł do radcy Scholza. Nikt nie otwierał. Dozorca otworzył drzwi zapasowym kluczem i wszedł. W mieszkaniu zastał dwa trupy, uduszone paskiem od spodni, i zasikanego właściciela. To tyle. Navigare necesse est. Ale nie dla pana.
– Nie widziałem żadnego paska od spodni…
– Zabezpieczył go Ehlers, aby go wysłać do pracowni kryminalistycznej do Berlina, i już nie było paska, kiedy pan przyszedł…
Dorożka zatrzymała się na Plesserstrasse. Mock oddał płaszcz Mühlhausowi i zszedł na ziemię. Wzrok Mocka ślizgał się po murach domu, po starej i pustej witrynie sklepu rzeźniczego, który prowadził stryj, a po jego śmierci był mieszkaniem Willibalda Mocka i jego syna Eberharda, prześliznął się po łukowatym przejściu, w którym kilkoro dzieci bawiło się z małym psiakiem, po napiętej budzie dorożki i zatrzymał się na równie napiętej twarzy Mühlhausa.
– Wiem, że aż pan pęka, panie radco – powiedział z ironicznym uśmiechem. – Żebym zapytał pana o egzamin, którego niby nie zdałem. Widzę, że aż się pan pali, aby mnie zmieszać z błotem. Chce pan sobie tą złośliwością zrekompensować, że musiał mnie pan wieźć przez całe miasto i że późno wróci pan do domu, prawda? A ja panu powiem po prostu „dziękuję”. Za odwiezienie mnie do domu i za pokazanie mi, że nie nadaję się do niczego, tylko do spisywania dziwek. Dziękuję panu za uprzejmość i za lekcję, która doskonale mi pokazała policyjny system kastowy.
– To nie dlatego nie zdałeś egzaminu do policji kryminalnej – Mühlhaus oparł mu dłonie na ramionach – że rzuciłeś się na starego. Sam bym mu chętnie, mówiąc po twojemu, przywalił. To nie dlatego, że okazałeś sympatię nieszczęsnym uduszonym dziewczynom. Proszę posłuchać mnie uważnie. – Ścisnął mocno ramiona Mocka. – W naszej pracy pokrzywdzony jest punktem wyjścia, przestępca – punktem dojścia. Są to dwa brzegi wielkiej rzeki. Żeby dotrzeć do mordercy, trzeba zostawić definitywnie brzeg, na którym płacze pokrzywdzony albo jego bliscy. Musi pan ten brzeg stracić z oczu. A pan nie potrafi wypłynąć na szerokie wody, nie umie pan nie oglądać się za siebie. Dlatego nigdy nie będzie pan dobrym śledczym. Wśród nas nie ma Orfeuszy. Proszę zrozumieć jedno. Praca śledczego jest wielką samotnością.
– A pan nie lubił tych nieszczęsnych dziewczyn? – wydusił z siebie Mock.
– Ja nie lubię ludzi – odpowiedział Mühlhaus – nikogo. Nawet pana.
Breslau, sobota 30 czerwca 1923 roku,
wpół do dziewiątej wieczór
Mało kto w Breslau darzył sześćdziesięcioletnią Elsę Woermann cieplejszym uczuciem. Tolerowano ją jedynie i niekiedy się jej obawiano. Budziła sprzeczne reakcje jak czarownica odczyniająca uroki, która w jednej chwili z poczciwej babki mogła stać się harpią. Gardzono nią i się jej obawiano, bo znała najskrytsze tajemnice – jak portier w tanim hoteliku na godziny, któremu ze strachem, lekceważeniem i z zakrytą twarzą rzuca się parę groszy i chyłkiem umyka z brudnego pokoju, będącego jeszcze przed chwilą ogrodem rozkoszy. Znała ludzkie słabości, ponieważ z tych słabostek żyła. Najpowszechniejszą z nich była – jak ją pani Woermann nazywała sama dla siebie – „słabostka podbrzusza”. To ona kazała zamężnym paniom odgradzać się od przyzwoitego świata woalką i rzucać w ramiona różnych frantów, to ona sprawiała, że poważni ojcowie rodzin wariowali dla tancerek z różnych tingel-tanglów lub obwiązawszy twarze chustami jak przestępcy z Dzikiego Zachodu, wchodzili w głębokie piekielne kręgi tajnych klubów, gdzie czekały na nich rozpustnice albo – co gorsza – dzieci, odmieńcy czy przebierańcy. Elsa Woermann umożliwiała im rozkosz w ich ramionach. Przyjmowała zamówienia i oferty. Witała w swych progach zamaskowanych mężczyzn i trudne do rozpoznania kobiety, notowała ich najgorętsze pragnienia i obiecywała znaleźć pożądaną przez nich usługę. Nikt nigdy się nie skarżył, nikt nie zgłaszał reklamacji. Z prawnego punktu widzenia nic nie można było jej zarzucić, mimo że Mock i jego koledzy starali się, jak mogli.
Formalnie pani Woermann prowadziła od czterech lat firmę „Dyskretne Przekazywanie Wiadomości”. Jej fama szeroko rozlała się po mieście i zaowocowała liczną konkurencją, która jednak szybko odpadała. Do likwidacji konkurencyjnych firm przyczyniali się różni ustosunkowani, możni i – co najważniejsze – upokorzeni przez zdradę obywatele. Nie chcieli oni tolerować tego jawnego stręczycielstwa, wynajmowali prywatnych detektywów lub nie żałowali pieniędzy dla radcy kryminalnego Josefa Ilssheimera i jego ludzi z Eberhardem Mockiem na czele. Funkcjonariusze decernatu IV przeprowadzali szczegółowe i złośliwe rewizje w siedzibach tych firm i w księgach rachunkowych oraz zapisach zleceń i zawsze znajdowali coś nieobyczajnego, co pozwalało tak zaszantażować erotycznych pośredników, że ci opuszczali Breslau lub zmieniali branżę. Policjanci z wydziału obyczajowego nie zgłaszali tych spraw do Sądu Krajowego i nie brali łapówek od zastraszonych właścicieli. Nie musieli tego robić, ponieważ i tak byli hojnie nagradzani przez owych możnych i zdradzonych. A jednak policji nie udawało się zniszczyć interesu pani Woermann z prostego powodu – obdarzona fenomenalną pamięcią, nie prowadziła żadnych notatek oprócz buchalteryjnych zapisów. W księgach rachunkowych notowała „o przekazaniu informacji numer taki a taki za kwotę taką a taką”. Swoje obowiązki spełniała w sposób niezawodny – dawała ogłoszenia w codziennej prasie. Kochankowie, a nade wszystko oferenci usług erotycznych przejmowali pałeczkę i sobie znanymi metodami sprawdzali, czy ludzie pragnący nawiązać kontakt nie są przypadkiem podstawionymi policjantami albo prywatnymi detektywami. W tej identyfikacji czasami pomagała im za specjalną opłatą pani Woermann, żądając od swoich klientów podania jakiegoś szczegółu, który by ich uwiarygodnił. Interes zatem kwitł, jak to bywa w przypadku każdej działalności monopolistycznej; mieszkańcy Breslau tolerowali panią Woermann lub jej nienawidzili, a policjanci i prywatni detektywi usiłowali przeciągnąć ją na swoją stronę, co było – z powodu jej niezłomnych zasad – równie nieskuteczne, jak coroczne próby walki z rojami komarów nad Odrą.