– Chodźmy, już całkiem ciemno, panienko – pociągnęła ją za rękaw Anna, która z zimna zaczęła przytupywać obcasami.
Erna niechętnie odwróciła się i obie zaczęły iść powoli w stronę Schmiedebrücke.
Tej nocy Erna miała sen. Szła po ogromnym, zamarzniętym stawie. Miała na sobie wełnianą, kolorową czapkę i rękawiczki. Nagle pod jej nogami lód pękł. Pęknięcia rosły wszerz jak rośliny, jak powój. Mogła się ratować, uciekać, ale urzekły ją podnoszące się lodowe krawędzie. Delikatnie i bez strachu wsunęła się do wody, która ukazała spod lodu swoją potęgę. Erna zdziwiła się, że woda jest ciepła i ma piękny miodowozłoty kolor. Było tu cicho i miękko, tak jak lubiła. Poruszała się wolno, ni to płynąc, ni idąc. Potem zobaczyła na zielonym dnie granitowe budowle w kształcie sześcianów i ostrosłupów. Miały lśniącą szarą powierzchnię, od której odbijały się rozmyte wodą przestrzenie. Wzruszenie pięknem tego widoku ścisnęło jej serce. Podniosła głowę i zobaczyła rozbite na refleksy światło słońca. Było dalekie i słabe, ale przez to bezpieczne. Nigdy nic nie wydawało jej się tak piękne jak słońce widziane spod wody. Była szczęśliwa, chciała tu zostać na zawsze.
Obudziło ją jej własne wzruszenie. Otworzyła niechętnie oczy i zobaczyła zimny blask księżyca, wpadający przez szparę między zasłonami wprost na jej łóżko. Może to jego światło wzięła we śnie za blask słoneczny.
To, co działo się z Erną w ciągu ostatnich kilku tygodni, było niezwykłe, choć nie zawsze zauważalne dla doktora Löwe, jej sióstr, jej rodziców, nawet obu służących, u których strach przeważał nad ciekawością i sympatią – unikały Erny, jak mogły. Erna tkwiła w sobie, nieporuszona, obojętna. Wstawała rano, miała apetyt, swą codzienną porcję lekcji z panną Anną przyjmowała bez entuzjazmu, ale i bez specjalnej niechęci. Potem, jeśli była pogoda, wychodziła z Gretą albo z nauczycielką na godzinny spacer. Mało się odzywała, raczej wszystko dokładnie oglądała, jakby miasto widziała po raz pierwszy w życiu. Gdy zostawała w domu, godzinami potrafiła siedzieć na parapecie okna i patrzeć na podwórko, na którym zawsze się coś działo: przychodził druciarz do garnków, brodaty mężczyzna ostrzył noże, bawiły się dzieci, służące wracały z koszami pełnymi zakupów. Gdyby jednak poprowadzić prostą linię między źrenicą a oglądanym przedmiotem, okazałoby się, że Erna patrzy gdzieś obok, na zarys, krawędź, granicę oddzielającą przedmiot od tła, jakby nie była zainteresowana samą rzeczą, ale tym, co jest poza nią.
W Ernie zachodziły jakieś powolne, ale i potężne zmiany, a ona obserwowała je w sobie bez strachu, chociaż nie potrafiła ich nazwać. To, co istniało poza jej świadomością, przestawało być dla Erny realne. Było to całe miasto, jego rzeki, kanały, mosty i uliczki. Było to podwórko i ludzie, którzy napełniali je swoim hałaśliwym nieistnieniem. Było to też mieszkanie, jej rodzeństwo, jej matka i ojciec, goście, służące. W domu uznano, że Erna stała się obojętna i zimna. Doktor Löwe zaczął czytać Breuera i skrzętnie wynotowywał objawy opisywanych tam chorób.
Sen o lodzie zapoczątkował u Erny prawdziwą lawinę snów. Noce stały się teraz tłoczne, a sny swoim realizmem były bliskie namacalności jawy. Poranne ablucje, rytuał śniadaniowy, ścielenie łóżka, gry z doktorem i dwugodzinne lekcje przywracały ją realności, ale około południa granice między jawą a snem zacierały się, bo siedząc na parapecie albo przeglądając w gabinecie ojca encyklopedie, Erna znowu miała wrażenie, że zaczyna spać i to, co widzi, jest sennym rojeniem. Z czasem zaczynało jej się śnić, że się rano budzi, że myje się i czesze, że idzie na śniadanie, a potem z panną Anną przerabia szkolny materiał. I zdarzało się, że musiała się zastanawiać, gdzie teraz jest i co jest rzeczywistością.
Kilka dni po swoim śnie o lodzie Erna usłyszała, jak kucharka Lucyna opowiada pani Eltzner o wypadku na Odrze:
– …lód się załamał pod nimi i cała trójka wpadła do wody. Zaraz wyciągnęli mężczyznę i jedną kobietę, ale ta druga poszła na dno. I koniec, proszę pani. Pewnie ją znajdą dopiero na wiosnę.
Opowiadanie kucharki zrobiło na Ernie duże wrażenie po pierwsze dlatego, że zazdrościła tej utopionej kobiecie znalezienia się tam, gdzie we śnie jej samej było tak dobrze. Po drugie, Erna zrozumiała, że wszystko, co się wydarza, łączy się ze sobą może chaotycznie, lecz bez wyjątku.
ARTUR SCHATZMANN
Artur Schatzmann szedł szybkim krokiem przez most Uniwersytecki w stronę domu. Było mokro, ciemno i nieprzyjemnie. Śnieg zniknął z ulic Wrocławia, jak tylko ludzie zaczęli się cieszyć, że poleży do Bożego Narodzenia. Spod śniegowego pokrowca wyłonił się teraz świat szary i pełen błota. Artur miał zmarznięte nogi (nienawidził nosić grubych wełnianych skarpet) i właśnie zamierzał przyśpieszyć kroku, gdy zatrzymała się przy nim dorożka, z której wystawił swą lwią głowę doktor Löwe. Artur ucieszył się, że w ten sposób za darmo podjedzie pod dom.
– To dobrze, że jedzie pan do nas. Mama miała już po pana posłać, bo ma kłopoty ze spaniem – powiedział moszcząc się obok doktora i usiłując poruszyć zziębniętymi palcami w wąskich butach.
– Mam pacjentkę na waszej ulicy i do niej jadę. Ma gruźlicę.
Artur się zmieszał.
– To może wpadnie pan do nas na coś gorącego. Mama nie wybaczyłaby panu, że był pan tak blisko i nie odwiedził nas.
– Prawdę mówiąc, napiłbym się ponczu, który robi zawsze zimą twoja matka – powiedział Löwe.
– Wobec tego zapraszam pana na poncz – zaśmiał się Artur.
Rozmawiali teraz o pogodzie, o chorobach, o czosnku, który leczy wszelkie przeziębienia, a jednak Artur czuł, że doktor jest zajęty czymś innym, o czymś uporczywie myśli. A może po prostu był zmęczony. Traktował z sympatią tego nieco nudnego, obstającego przy swoim staruszka, który na wszelkie dolegliwości zapisuje lewatywę i napar z melisy. Artur bał się pomyśleć, że w ten sam sposób doktor Löwe leczy gruźlicę. Ale lubił go. Lubił dlatego, że uwielbiała go matka, że przyzwyczaił się do jego częstych odwiedzin i dyskusji o medycynie, w których ścierały się zawsze odmienne przekonania, lubił go za jego takt i ciepło emanujące z jego dużej postaci.
Pamiętał z dzieciństwa jego lekarską torbę pełną trąbek, szpikulców, buteleczek, jakichś dziwacznych zakrzywionych nożyczek i niezwykłego zapachu. Pachniało z niej karbolem i spirytusem i ta mieszanka powodowała, że gdy doktor otwierał swą torbę, wszystko wokół nabierało metalicznego smaku. Może to z powodu tego zapachu Artur zaczął kiedyś marzyć, że zostanie lekarzem.
Pamiętał też doktora przecinającego mu wrzód na przedramieniu, który skrzętnie ukrywał pod rękawem aż do momentu, gdy w ciągu nocy ciemna krecha zaczęła piąć mu się do serca. To wtedy, przy tym wrzodzie, Artur uświadomił sobie po raz pierwszy, że może umrzeć, że jest śmiertelny, a śmierć tak samo dotyczy jego, jak świątecznych karpi i kurczaków. Teraz łączył to poczucie własnej śmiertelności z osobą doktora. Może dlatego, że doktorowi nie pozostało już wiele czasu, a może Artur wciąż jeszcze miał przed oczyma trzymaną tymi starymi dłońmi strzykawkę, która przenosiła ojca w kojący stan między życiem a śmiercią.
Artur widział, że doktor trzyma coś w zanadrzu, żeby powiedzieć to potem. Czy zbankrutował jakiś wspólny znajomy albo pan Klein czy Kosack miał romans z pokojówką? A może okazało się, że jakaś pani Hermann jest morfinistką, a choroba pana Meyera to rak? Dopiero wysiadając przed domem Artur pomyślał o seansie u Eltznerów, ale było za późno, żeby zadawać pytania. Zaczął siąpić deszcz ze śniegiem. Artur podniósł kołnierz i ruszył do bramy.