Pani Eltzner wpadła w szał zakupów. Brała ze sobą do miasta Bertę i znosiła do domu mnóstwo pakunków, paczuszek i toreb. Zarządziła też gruntowne porządki: pranie zasłon, trzepanie na śniegu dywanów i czyszczenie foteli. Sama zajęła się porcelaną i srebrami. W mieszkaniu czuć było zapach pasty do podłóg. Pan Eltzner skarżył się na przeciągi i na wieczne hałasy i pokrzykiwania, które nie pozwalały mu się w dzień zdrzemnąć.
Potem zaczęły się wypieki. Najpierw pieczono pierniki według polskich przepisów pani domu. Greta wyciągała blaszane foremki i pozwalała małej Linie wycinać serduszka, pieski i ptaszki. Pani Eltzner sama ozdabiała kolorowym lukrem piernikowe anioły, które miały potem zawisnąć na choince. Po piernikach szły ciastka posypane cukrem i zamykane do czasu świąt w blaszanych pudełkach, a także kruche makaroniki, migdałowe i orzechowe, i maleńkie babeczki do wypełniania kremem. Wreszcie nadchodził czas na ciasta i wtedy kulinarne mistrzostwo pani Eltzner osiągało niebywałe wyżyny. Były więc biszkopty ubijane nad parą z ogromnej liczby jajek, strudle i beżowe podkłady do tortów. Na końcu pani domu piekła ptysie, które w czasie świąt napełniało się bitą śmietaną. Resztę zostawiano na potem: wszystkie te kremy, polewy, galaretki. Na potem zostawiano też ulubione ciasto pana Eltznera, które nazywało się “użądlenie pszczoły”.
Trwało to kilka dobrych dni, po których pani Eltzner opadała z sił i entuzjazmu. Teraz berło królowej kuchni przejmowała Ada, kucharka. Zaczynało sie przygotowywanie mięs, a jako że pani Eltzner powstrzymywała się od jedzenia mięsa, od kiedy zaprzyjaźniła się z Frommerem, odmawiała także jego przyrządzania. Prawdę mówiąc, były to dla niej ciężkie chwile, gdyż w rodzinnym domu pani Eltzner mięsa przyrządzano znakomicie, tu natomiast Ada nie była mistrzynią. Była dobrą niemiecką kucharką, ale Niemcy nie potrafią dobrze przyrządzać mięs. Dlatego pani Eltzner zaglądała do kuchni, sprawdzając, czy do galarety dodano odpowiednią ilość warzyw i czy Ada porządnie oprawiła zające. Zawsze jednak potem miała migreny i całe wieczory nie wychodziła z sypialni. Chyba że przychodził Frommer, a ostatnio zdarzało się to często.
Gdy wiecznie roztargniona, niezbyt przytomna Greta otwierała mu drzwi, często go nie poznawała.
– Słucham pana? Pan do kogo? – zaczynała.
Tłumaczyła się potem w kuchni:
– Nie wiem, jak to możliwe, ale zawsze widzę w nim nieznajomego.
Ada, krojąc ogromnym nożem kapustę, uspokajała dziewczynę, że może to wina mrocznego korytarza albo mało charakterystycznej twarzy pana Frommera, a Greta, zapatrzona w paski kapusty, zamyślała się nad tą dziwną obecnością w ich domu człowieka podobnego do parasola. Służące zaczęły nawet między sobą mówić na Waltera Frommera “Parasol”.
Greta z prawdziwą niechęcią brała od Frommera ciemny płaszcz i wieszała go na ostatnim wieszaku, tak, żeby znajdował się z dala od innych okryć. Wełniane rękawiczki wkładała do kapelusza i umieszczała razem z laską na stoliku z taką rezerwą, jakby były narzędziami jakiejś potwornej zbrodni. Rzeczy Frommera, tak zresztą jak on sam, wydzielały zapach lawendy zmieszanej z naftaliną, co w Grecie wzbudzało wstręt.
– Czy panienka jest już w salonie? – pytał Frommer i nie czekając na odpowiedź swoim sztywnym krokiem ruszał w głąb korytarza.
Greta musiała go teraz wyprzedzić i otworzyć mu drzwi. Kątem oka widziała, jak panienka Erna zrywała się wystraszona z kanapy. Kiedy drzwi zamykały się za Frommerem, Greta miała wrażenie, że wpuściła do pokoju bezbronnej dziewczyny jakieś złe moce, chłód, mrok, sama nie wiedziała co. Po chwili wahania zdarzało się jej czasem przysunąć ucho do szpary i usłyszeć szuranie krzesła, szelest papierów, niewyraźne, przytłumione pytanie i niepewną odpowiedź. Można by pomyśleć, że to nauczyciel arytmetyki lub rysunków przychodzi do Erny, żeby ją uczyć rzeczy pożytecznych. Ale Greta wiedziała równocześnie, że Frommer nie jest nauczycielem, że przychodzi raczej jako lekarz czy policjant, żeby chorą panienkę obserwować i kontrolować. Żeby nie dać jej odetchnąć, żeby ją wiecznie naciskać, wypytywać i kazać jej czytać jakieś niezrozumiałe, szalone książki.
– Czego on od niej chce? – pytała kucharkę.
– On ją wybaduje. Chce wszystko wiedzieć: co jej się śniło, o czym myśli, na co ma ochotę…
– Chciałby ją zamknąć w jednej ręce. O tak! – mówiła zapalczywie Greta i pokazywała kucharce silną dłoń zaciśniętą w pięść.
Po jakiejś godzinie Erna wychodziła z salonu, za to zaraz zjawiała się tam jej matka. Greta przynosiła wtedy tacę z ciastkami i kawą i zaciągała zasłony w oknach. Pani, jeżeli nie była chora, siedziała w fotelu i wyszywała atłaskiem różę na serwetce – robótka z różą miała już ze trzy lata. Pani nie była dobra w wyszywaniu. Jeżeli zaś czuła się źle, siedziała na kanapie w pozycji półleżącej, z nogami uniesionymi lekko na podnóżku. Frommer siadał w fotelu przy stoliku z kawą. Tak było na początku. Jednak po kilku kwadransach, gdy pani na nią dzwoniła, żeby odprowadziła gościa, Greta zastawała ten porządek zburzony. Pani stała przy oknie, a Frommer przechadzał się po pokoju. Może zresztą nie miało to większego znaczenia. Greta widziała potem, że wychodził z ociąganiem. “Do jutra”, zdawał się mówić całą swoją osobą. Ubierał się w milczeniu i zamyśleniu, a potem bąkał coś niewyraźnie i znikał w czeluściach klatki schodowej. Greta czekała jeszcze, aż usłyszy zamykające się za nim drzwi na dole, a potem oddychała z ulgą.
Pani Eltzner po wyjściu Frommera kazała podawać do kolacji. Sama szła po męża do jego gabinetu. Pan Eltzner chodził po domu w czarnej błyszczącej bonżurce, w której wyglądał jeszcze bardziej elegancko niż w surducie. Ciągnął się za nim zapach olejku kamforowego, którym smarowano mu bolące stawy. Greta natychmiast poruszała się szybciej i sprawniej, dzieci były bardziej posłuszne; wszystko nabierało powagi, pokrywało się cienką skorupką dobrych manier. A przecież pan Eltzner nie budził strachu. Był pełen godności, i przy tym dobrego humoru. Wcale się nie wysilał, żeby wszystko wokół niego chodziło jak w zegarku. O ile jego wzrok przesuwany z dziecka na dziecko miał coś z surowości, to kiedy napotykał żonę, natychmiast miękł i łagodniał. Coś podobnego działo się, gdy patrzył na małego Klausa. Dlatego pani Eltzner i małemu Klausowi wolno było tak wiele. Greta kiedyś zauważyła, że pan nie wiedział, do której klasy chodzi jedna z jego córek. Pani musiała mu często podpowiadać imiona, gdy zwracał się do dzieci. Właściwie chodziło tylko o córki, obu chłopców bowiem pan Eltzner jawnie faworyzował. Max miał być przecież jego następcą w tkalniach, a Klaus był taki rozkoszny.
Eltznerowie jedli kolację przy długim stole przykrytym kremowym obrusem. Pan i pani Eltzner siedzieli naprzeciwko siebie, a po bokach zajmowały miejsca dzieci. Podawała Greta. Czasem matka prosiła Marie, żeby pomogła służącej. Był to rodzaj szkoły umiejętności domowych. Kiedyś robiła to Berta, ale od kiedy miała narzeczonego, stała się już kobietą, drugą kobietą po pani Eltzner i została zwolniona z tego obowiązku.
Greta miała tyle samo lat co Berta i dlatego z pewną zazdrością przyglądała się panience. Berta była postawna, wyższa prawie o głowę od matki i zupełnie do niej niepodobna. Miała ciemne włosy i jasną, piegowatą cerę. Była wciąż jeszcze smukła, lecz już nie chuda jak jej młodsze siostry. Marie, która zawsze siedziała koło Berty, była bardziej filigranowa. Z karnacji przypominała matkę, miała jej piękną cerę. Jednak jej włosy kręciły się tak jak u ojca, a w rysach było coś ptasiego. Gdy Greta usługując do stołu patrzyła na Ernę, zawsze odczuwała jakiś rodzaj współczucia – mała Erna była tak inna niż jej starsze siostry. Jej drobna, chuderlawa postać, z ledwo zaznaczonymi pod sukienką zawiązkami piersi, wzbudzała czułość. Popielate, rzadkie włosy podkreślały bladość i ziemistość cery. Papierowa skóra wydawała się cienka, naciągnięta i z ledwością kryła sieć małych niebieskich żyłek, ten jedyny dowód, że tak jak inni jest z krwi i kości. Według kanonów piękności służącej, Erna nie była ładna. Erna nigdy nie miała apetytu i jako ostatnia wstawała od stołu, z trudem dając sobie radę z całą porcją. Gdyby Greta miała coś do powiedzenia, poradziłaby, żeby Ernę leczono na robaki. Ta dziewczyna musiała je mieć.